[nom nom nom]

blog umiera z głodu, co mu się już dawno nie zdarzało, a teraz się zdarza, bo pańcia nie ma siły, żeby dokarmiać stworzonko. a wszystko to przez to, że po prostu brak energii się rozciąga w czasie i nie skończył się wcale wraz z wakacjami jak powinien był, i jak byłoby najkorzystniej dla świata. a tak to Mąż wrócił do pracy i kury domowe wracają do pracy również i niestety nie mają czasu odpoczywać. czasem odpoczywają bezprawnie, na przykład puszczają dzieci luzem i zalegają na łóżku. taka drzemka jest męcząca, bo szósty zmysł każdej kury domowej reaguje na każdy szmer i nadzoruje nawet odgłosy czytania i rysowania z sąsiedniego pokoju, a już na pewno reaguje na dzisięciokilowe dziecko wdrapujące się podstępnie na płytko drzemiącą matkę. ale odkąd Mąż pracuje i wraca w godzinach popołudniowych kury domowe dodatkowo padają, zgodnie z zasadami swego gatunku, o zmierzchu. natychmiast po wyjściu z pokoju Syna, któremu ostatkiem sił matka czyta książeczkę na dobranoc, następuje wyłączenie na amen. a że sypialnia w tych godzinach zajęta jest przez Tatusia usypiającego Córkę, wyłączenie następuje na kanapie w salonie i tam zastaje mnie z reguły noc. zamiast więc spędzać miłe i/lub pożyteczne wieczory w towarzystwie Męża lub nawet i samotnie, śpię mniej więcej do północy, następnie wstaję, jem kolację i idę spać do prawowitego łoża i w prawowitej piżamie. a rano i tak budzę się najczęściej z bólem głowy, a Córka spać nie daje, bo budzą ją odgłosy Tatusia szykującego się do pracy i Braciszka szykującego się do przedszkola. sytuacja jest wybitnie męcząca i uniemożliwia dokarmianie bloga, którego wszak dokarmiać można tylko w godzinach wieczornych, bo w innych po prostu się nie da (ze względu na obciążenie dziećmi i zajęciami domowymi).

zważywszy długotrwałą przerwę należało by najpierw pokrótce zarchiwizować resztkę wakacji. resztka wakacji była niezmiernie intensywna i trudno posądzać ją o bycie relaksującą. po powrocie z Paryża (wybitnie męczącym i uciążliwym, niestety) wpadliśmy do domu na jedną dobę, żeby podlać kwiatki i przepakować torbę, a następnego dnia pojechaliśmy do dziadków odebrać nasze dzieciaki (oraz Króla) i zabrać je (znów następnego dnia) na weekend na Kaszuby. mieliśmy przy tej okazji chwilę na odsapnięcie i zatrzymanie się gdziekolwiek na więcej niż dobę. dzieciaki moczyły się w jeziorze, zbierały grzyby (ja też, ja też! :)), Córka pochłaniała jagody prosto z krzaczka, nie bacząc na bąblowca, wszak i tak wyjdzie na jaw dopiero za paręnaście lat, a kto wówczas skojarzy, że to przez niefrasobliwe żarcie jagód za młodu. no nikt nie skojarzy, po prostu nikt (najwyżej matka). niestety weekend się szybko skończył (a grzybami się nie nachapałam tak jakbym chciała) i musieliśmy wrócić do domu. tym razem aż na prawie trzy doby, w czasie których zdążyliśmy odwiedzić lekarza z dzieciami i dowiedzieć się, że wbrew pozorom Syn jest bardziej chory niż Córka. Syn więc dostał antybiotyk, a Córka tylko syropki na kaszel, czego skutki odczuwamy boleśnie od kilku dni, bo Syn się wyleczył, a Córka po odstawieniu mocniejszego syropku zachorowała jeszcze bardziej i męczy się strasznie. liczę jeszcze, że uda się ją doprowadzić do używalności bez ciągnięcia do lekarza, ale z każdym dniem, a zwłaszcza nocą, ogarniają mnie coraz większe wątpliwości. wracając jednak do rzeczonych prawie trzech dób, po ich upływie pomknęliśmy na weekend do Łodzi, wykorzystując w tym celu eksperymentalnie autostradę, co okazało się wyborem nad wyraz dobrym, bo dotarliśmy na czas, zamiast się spóźnić godzinę, jak nam to początkowo sugerował Tom Tom. niespóźnienie się było natomiast bardzo korzystne, bo jechaliśmy akurat na ślub, na którym mój Mąż świadkował a ja byłam jako pilnowacz dzieci. świadek się chyba spisał, przynajmniej w roli pomocy w przenoszeniu ciężkich koszy z prezentami (gdyż Mąż mój, nie wiem czy się już kiedyś chwaliłam, jest prawdziwym strongmanem, chociaż nie ma ani śladu kaloryfera) (na brzuchu oczywiście, bo na ścianie ma), zaś dzieci zrobiły dobre wrażenie na kościelnych gościach. po weekendzie mieliśmy okazję spędzić w domu cały roboczy tydzień, co dało dobrą okazję do odwiedzenia nawet kilku lekarzy i wydania mnóstwa pieniędzy na specjalistyczne badania, ale nie dało okazji do odgruzowania mieszkania. odgruzowanie mieszkania odbyło się dopiero po kolejnym weekendzie, spędzonym częściowo pod Łodzią na weselnym grillu, a częściowo pod Warszawą na powakacyjnym spotkaniu. a potem nastąpił powrót pana nauczyciela na łono placówki oświatowej, Syn zaś poszedł do średniaków i teraz korzysta z tego samego placu zabaw, co starszaki. nie przychyla się również do wyzwań programu „Równościowe przedszkole” (który oczywiście nie jest realizowany w naszym przedszkolu, ale on by się i tak nie ugiął), gdyż „chłopcy nie lubią wróżek, a dziewczynki nie lubią koparek”. nie wiem, kto mu to powiedział, ale ma w nosie feministyczne wytyczne, a jeszcze głębiej to, że każdy się może bawić jak chce.

tak więc w chwili obecnej chorujemy, dogorywamy, przeżywamy koszmarne migreny i marzymy o produkcji wspaniałych dań i przetworów z tego wszystkiego, co obecnie można znaleźć na naszym targu, ale w sumie te nasze marzenia i tak są nic nie warte, bo nie mamy czasu ani siły, by się na ten targ doczłapać.

wzorem Cytrynny pragnęłabym napisać, że foteczki pojawią się w stosownym terminie, ale nie wiem czy się w ogóle pojawią, bo nie wiem czy są jakieś godne uwagi. póki co więc pozostaje ewentualnym zainteresowanym życiem bloga jedynie mieć nadzieję, że autorka nie padnie na amen i że energia kiedyś jednak powróci.

1 thoughts on “[nom nom nom]

  1. Ale Ty jesteś biedna. Już dwa razy przeczytałam wpis, raz sobie i raz Mężowi. I ja to w ciąży pierwszy raz w życiu zaznałam takich bóli głowy które bez tabletki znosiłam jakoś. I podczas karmienia też było znośnie. Czyli rzadziej i lżej. A grzyby to zaczęły wychodzić ledwo wyjechałaś, tylko kurki ani jednej nie było aż do dzisiaj. Już nawet myślałam, ze jakiś meteoryt sprawił, że wyginęły.

Dodaj komentarz