[jak nam minął grudzień oraz dlaczego bakterie zdychają]

Chorość poważna mnie dopadła i trzyma jak Tatarzyn (a może to jego trzymali? muszę to sprawdzić). Glutam, kaszlę, zatoki mi się zatykają i głowa boli. Ogólnie czuję się jak jeden wielki glut. Przepraszam tych bardziej obrzydliwych czytelników, którzy nie pragną tak drobiazgowego raportu o moim stanie zdrowia, ale ja jestem już tak zmatkopolkowana, że żadne takie obrzydlistwa mi niestraszne (nierozumiejącym polecam lekturę artykułu, który mnie dziś upewnił o mojej beznadziejności). Do przybliżenia historii chorób w rodzinie przejdę jednak nieco później, najpierw bowiem muszę, na prośbę męża, zarchiwizować me osiągnięcia animacyjne w okresie Adwentu i Bożego Narodzenia.

005Ponieważ w tym roku wyjątkowo zorientowałam się, że nadchodzi Adwent zanim ten był nadszedł, to miałam nawet możliwość przemyślenia i zaplanowania kilku rzeczy. Gdyż jak wiadomo, z racji mego wykształcenia oraz zawodu wykonywanego jestem między innymi animatorką kultury. Oprócz więc tradycyjnego już u nas kalendarza adwentowego, który co roku napełnia się coraz bardziej, a także czekoladowych kalendarzy (Natka zjadła swój już 21. grudnia), mieliśmy też wieniec adwentowy, produkcji domowej (choć z półproduktów). Mąż zakupił mi w stosownym czasie wiecheć sztucznej choinki, który miał posłużyć za bazę do wieńca, a ja pewnego wieczoru wybrałam się na zakupy i nabyłam trochę ozdóbek. A następnie zorganizowałam dzieciom zajęcia z produkcji wieńca adwentowego. Wieniec, choć może mało profesjonalny, jest jednak całkiem estetyczny (moim zdaniem, nie trzeba się oczywiście z nim zgadzać) i posłużył nam dobrze, albowiem w każdym chyba dziecku drzemie mały piroman i zapalanie oraz zdmuchiwanie świeczek jest megaatrakcyjne.

Kiedy zaś zbliżyło na080m się już Boże Narodzenie okazało się, że nasze możliwości przerobowe są w tym roku nad wyraz słabe. Z braku czasu mieliśmy tylko jeden – i to wyprodukowany bardzo naprędce – piernik, mieszkanie zaledwie ogarnięte, a choinkę ubraną tylko dzięki temu, że w ostatnią niedzielę przed świętami mój Mąż zlitował się nad chorą już wówczas żoną i został w domu, zamiast jechać na studia. W poniedziałek, 22 grudnia, rozpoczęło się nasze nieprzyzwoicie długie wolne, które trzeba nam koniecznie zlikwidować. Ale mój Mąż, choć jest tylko leniwym a pazernym nauczycielem, musiał jeszcze iść do pracy, aby być aktorem. I choć nie było go dzionek cały, nikt mu tego nie poczytał za pracę. Wieczorem, choć byłam chora, wybrałam się w jakimś rozpaczliwym odruchu, na ostatnie zakupy prezentowe. Oczywiście pojechałam do naszego ulubionego centrum handlowego. I pragnęłabym odnotować ten fakt głównie po to, aby na przyszłość pamiętać, że prezenty bożonarodzeniowe kupuje się w listopadzie. W poniedziałek przed świętami lepiej jest się zawczasu powiesić (za dowolną część ciała). Na tych zakupach zeszło mi chyba trzy godziny i litry potu. A ponadto w trakcie usiadłam w jakimś kafejku i kupiłam nieprzyzwoicie drogi soczek, czego nigdy nie robię i to najlepiej świadczy o mojej rozpaczy. Choć bardzo starałam się unikać zakupów w Przybytku Szatana (nie tyle nawet z powodów ideologicznych, ile ze względu na niemożebny tłok), koniec końców jednak tam trafiłam. I łaziłam w tę i we w tę, aż do czasu, kiedy pan z głośników orzekł, że szanowny kliencie zbliża się dwudziestadruga i niniejszym udaj się czym prędzej do kasy, ale nie mogłam znaleźć tego, co chciałam kupić mojemu Mężowi. A przecież coś musiałam dla niego mieć! I w tym miejscu chciałabym serdecznie pozdrowić pana (młodego, całkiem przystojnego i długowłosego – zupełnie w typie byłej dziewczyny mojego Męża), który – kiedy przycupnęłam sobie przy regale z reportażem – podszedł do mnie, pogłaskał mnie po głowie i pocałował we włosy, mówiąc „no i co, kochanie, znalazłaś coś?”, a następnie, upomniany przeze mnie, że przepraszam bardzo, ale się chyba pomylił, odskoczył i umknął w popłochu, wpadając po drodze na swoje Kochanie, stojące nieopodal i na pytanie, co się stało, odpowiedział tylko „o Jezu, dobrze, że nie widziałaś!”. Po tym niezwykle poprawiającym humor incydencie, na polecenie pana z głośników, udałam się powtórnie na bieg przez dział z grami i tam nastąpił cud, gdyż za drugim razem udało mi się odnaleźć grę, której poszukiwałam.
Kiedy zaś wracałam do domu lało jak z cebra i zmokłam jak kura co najmniej.

Następnego dnia, czyli we wtorek udałam się znów na miasto, tym razem w godzinach raczej porannych, aby odebrać od mojej koleżanki ze studiów zamówiony wcześniej obraz, który miał być prezentem dla mojej teściowej. A że kiedy dotarłam pod kościół św. Anny, gdzie się umówiłyśmy, znów lało, to dałam się nawet namówić na wejście do kawiarni naprzeciwko. I tak przesiedziałam tam godzinę, w czasie, kiedy powinnam być z Mężem i dziećmi w domu, pierwszy raz od nie wiem kiedy całą rodziną w komplecie i lepić pierogi. Ale mój wyrozumiały Mąż nie był wcale zły, że się rozbijam po mieście, tylko sam lepił pierogi, angażując nawet dzieci. A ja za to, popijając herbatkę w tej kawiarni miałam okazję pierwszy raz w mym życiu zobaczyć ludzi, którzy przez godzinę siedzieli we dwoje przy stoliku i nie zamienili chyba ani słowa, bo jedno miało tableta, a drugie smartfona. Zgroza. Chociaż może gadali sobie na fejsie, tak jak ja z moim Mężem :).
Kiedy wracałam nadal lało i znowu zmokłam.

We środę pojechaliśmy do teściów. Korki były, a my mieliśmy niespodziewane spotkanie z policją i to na własną prośbę. Jesteśmy wręcz wdzięczni policji, że zareagowała na nasz obywatelski donos. Gdyż jesteśmy takie świnie i donieśliśmy na pana, który nam zajechał drogę (specjalnie i złośliwie).
A w drugi dzień świąt z najbardziej beznadziejnych, zalanych deszczem świąt z temperaturą 10 stopni powyżej zera, zrobiły nam się święta zupełnie jak z amerykańskiego filmu familijnego, bo rano obudziliśmy się i leżał już śnieg. I przyszedł nawet mróz. Co jest dla mnie absolutnie zbawienną wiadomością, bo przy takiej wiosennej temperaturze, jaką mieliśmy uprzednio, wszystkie fruwające na wolności drobnoustroje rozmnażały się zapewne szybciej, niż króliki. A kiedy jest mróz, to bakterie zdychają. Jest więc nadzieja, że wkrótce, o ile pogoda się utrzyma, mój stan zdrowia się poprawi, a co jeszcze ważniejsze, może poprawi się też stan zdrowia naszego najmłodszego dziecia, który gluta razem ze mną.

Wszystkim ewentualnie czytającym życzę jak najbardziej udanego Sylwestra, bo na życzenia z okazji Bożego Narodzenia już ciut za późno i oczywiście wspaniałego nowego roku.

1 thoughts on “[jak nam minął grudzień oraz dlaczego bakterie zdychają]

  1. A’propos długowłosego pana z Empika przypomina mi się dziś, czyli po niewczasie, historia Gandalfa i Galadrieli, którzy zdecydowanie mieli ze sobą jakieś kontakty nietegez. I takie to niby przypadkowe cmokania, albo on do niej „Jedź ze mną, maj Lejdi”… A potem „Dobrze, że nie widziałaś”…

    Jeszcze dodam, że Przybytek Szatana z jakichś powodów ugiął się jednak przed samymi świętami – nie wiem dlaczego, bo nie przypuszczam, by akcja „Nie kupuję w Empiku” odgoniła mi aż tak wielu klientów – i zlikwidował reklamy z Nergalem i Czubaszek. Bez słowa wyjaśnień wprawdzie, ale na koniec został tylko Cezary Pazura i ten chłystek w rajstopach. To nawet dobrze.

    A wiesz, szkoda jeszcze że nie zrobiliśmy obrazowi zdjęcia. Byłoby ładnie tak je tutaj wrzucić…

Dodaj komentarz