…czyli notka obiecana Cytrynnie, o tym, dlaczego nie zadzwoniłam do niej o bardziej kulturalnej porze, o tym dlaczego nie jem śniadań za to pochłaniam czekoladę i jak to wpływa na moje życie, o dzielnej Lolince próbującej działać jak normalny człowiek i nade wszystko o bliskich spotkaniach z wielkomiejską fauną.
Wczoraj* był dzień, na który miałam wyznaczony termin porodu, a który zupełnie przypadkiem był też dniem urodzin Cytrynny oraz przy okazji był też przededniem naszej szóstej rocznicy ślubu. Ale to wszystko nieważne, gdyż przede wszystkim był to dzień poprzedzający odwiedziny zapoznawcze dziadków, cioci z przyległościami oraz Klababci, którzy zostali zaproszeni do naszego najmłodszego potworka. I oczywiście z czysto teoretycznego punktu widzenia znacznie ważniejsze jest to, że były urodziny Cytrynny i przeddzień naszej rocznicy (termin porodu mógłby się liczyć tylko dla doktorka Abudabi, ale mam go w nosie, skoro urodziłam trzy tygodnie temu prawie), ale niestety praktycznie najistotniejsze okazały się odwiedziny rodziny. Przepraszam Cytrynnę i mojego Męża.
W ramach usprawiedliwienia tego, dlaczego mam takie brzydkie priorytety muszę wyjaśnić, że ja zupełnie poważnie pamiętałam (cały czas, od wielu dni i wczoraj też) zarówno o urodzinach jak i o rocznicy. Jednak już nawet tylko próba zwizualizowania sobie mojej sytuacji musi doprowadzić do wniosku, że najazd gości wymaga pewnych przygotowań, a Mąż na co dzień i tak żyje w bałaganie, nie mówiąc już o Cytrynnie, która co prawda uwielbia złośliwie zauważać wszelkie porzucone kapcie na drugim planie zdjęć naszych dzieci, ale jednak przez telefon by tego bałaganu nie zobaczyła. Miałam co więcej daleko bardziej bujne ambicje, niż tylko zrobienie porządku w mieszkaniu, co już samo w sobie i tak jest ambicją przerośniętą. Planowałam też zmniejszyć stertę prasowania co najmniej o jedną czwartą (nierealne) oraz upiec dwa ciasta. A miałam też wyrzut sumienia jaki miewam zawsze wyglądając przez okno, chyba że jest środek nocy albo leje jak z cebra: „taka piękna pogoda a moje dzieci nie są na spacerze” (wyrzut ten występuje też w wersji: „tak fajnie pada, wilgoć w powietrzu jest dobra dla zdrowia a spacer w deszczu ciekawy poznawczo” lub „taki mróz a moje dzieci się nie hartują”).
A teraz będzie o tym, dlaczego się nie udało (chciałoby się dodać: jak zwykle). Pierwsza niekorzystna okoliczność była taka, że Natka z niewiadomych przyczyn wstała o 11.30 (!). A trzeba nadmienić, że to ona jest moim budzikiem i z reguły nie wstaję, zanim ona nie wstanie. Więc nie wstałam. O 11.30 jest już stanowczo za późno na cokolwiek, nie tylko na sprzątanie mieszkania i pieczenie ciast, przynajmniej w sytuacji, kiedy trzeba jeszcze opiekować się noworodkiem, który nie bardzo chce spać, za to chce jeść, albo przynajmniej się nosić. Zdołałam jednak w tych z góry niekorzystnych okolicznościach nakarmić dziecia kaszką i to megawypasioną, bo nie dość, że prawdziwą manną, a nie z papierka, to jeszcze z bananem i malinami (oraz przemyconą odrobiną dziwadełkowego pyłku kwiatowego, który podobno jest tegorocznym hitem na poprawianie odporności i który przywiozła nam ostatnio babcia, uwielbiająca hity na odporność oraz inne). I nawet byłam z siebie dumna, że karmię dziecko taką ekożywnością jak prawdziwe matki z TVNu albo innych zagłębi prawdziwych matek. Ale potem już obudził mi się syn i zażądał żarcia, więc, jak to zazwyczaj robię, odłożyłam jedzenie własnego śniadania na później, kiedy już będę mogła go położyć i spokojnie to śniadanie zrobić i zjeść, delektując się nawet świeżą herbatką (co najwyżej rozpraszana koniecznością bawienia się w alpakę i zebrę chodzące na plac zabaw). Ciągle miałam też w pamięci to, że powinnam ugotować mojej córce pożywną i zdrową zupę, którą powinna zjeść optymalnie między 14.30 a 15 (tymczasem była 12). Ale wiadomo, żeby wstawić zupę też przydałoby się nie mieć noworodka uczepionego piersi. Tymczasem w trakcie, kiedy karmiłam syna targana niepokojami związanymi z listą zadań na ten dzień, napisał do mnie Mąż. Nie pamiętam nawet co, w każdym razie nagle doznałam swego rodzaju olśnienia, tudzież szoku. Pomyślałam sobie oto, że skoro mamy następnego dnia rocznicę, to zapewne Mąż da mi jakiś prezent. W sumie myślałam o tym już od jakiegoś czasu (nie, żeby obsesyjnie, ale mimo mózgu zalanego hormonami wiedziałam, że zbliża się ten dzień i że mój Mąż rocznice świętuje) i naprawdę ciężko mi pojąć dlaczego dopiero po tym smsie zrozumiałam jaka jest konsekwencja tej rocznicy – to znaczy, że rocznica ślubu nie jest wyłącznie moim świętem, ale mojego Męża też i w związku z tym ja też powinnam dać mu jakiś drobny upominek. Nieczęsto mi się zdarza, żeby coś tak bardzo umknęło mojej świadomości i żeby później w tak uderzający sposób się przypomniało. No i to jest wyjaśnienie, dlaczego nie jadam śniadań – po prostu nie mam czasu. Bo oto do wszystkich moich zadań do wykonania doszło jeszcze jedno, szalenie priorytetowe – zdobyć coś na prezent dla Męża. Logistycznie, dodajmy, było ono bardzo trudne do wykonania, bo jeśli miałby to być prezent kupny (a takie z reguły uskuteczniamy), to musiałabym wyjść z domu, jeśli zaś niespodziankowy to musiałabym zrobić to pod nieobecność Męża, to zaś oznacza, że natychmiast. Jestem natomiast słabo mobilna, bo odczuwam pewien lęk przed wychodzeniem z domu z noworodkiem i wolnobiegającą dwulatką.
Biłam się z myślami przez dłuższą chwilę i było to bardzo dramatyczne. Zwłaszcza, że ostatnio szalejące hormony naprawdę dodają dramatyzmu każdej mojej czynności. A cały czas w pamięci miałam jeszcze ponaglenie do wstawienia zupy. Postanowiłam jednak być dzielna. Bardziej niż zazwyczaj. Wstałam. Poszłam do kuchni i wstawiłam mniej pracochłonną wersję zupy, czyli jarzynową, w wersji wegetariańskiej i bazowej, gdyż piątek, a ja nie do końca na jarzynową byłam przygotowana. Plan mój przewidywał jednak ukatrupienie kilku ptaków jednym kamieniem (w wersji polskiej upieczenie kilku pieczeni na jednym ogniu), zamierzałam bowiem pójść do pobliskiego hipermarketu, tam zakupić prezent dla Męża, bo posiadają stoisko książkowo-płytowo-filmowe, dokupić zapasową mąkę do ciasta i warzywa do zupy jarzynowej, a przy tej okazji również załatwiłabym wyprowadzenie dzieci na spacer. Ogarnęła mnie taka duma i energia, że normalnie aż niebywałe. I prawie byłabym się już zebrała (dzieci były odsiusiane, nakarmione i ubrane, czyli gotowe), postanowiwszy zamiast śniadania, na które brakło czasu, wypić w drodze activię, gdy zdarzyła się moja najbardziej nieprzewidziana przygoda, która spowodowała rozstrój nerwowy ponad miarę.
Nikt by się zapewne nie spodziewał (w każdym razie ja się nie spodziewałam), że w wielkim mieście, we własnym mieszkaniu, na wysokim piętrze bloku można zaliczyć tak bliskie spotkanie z fauną. Oto bowiem gdy przechodziłam korytarzem, wzdłuż szafy z lustrami od góry do dołu, chcąc dołączyć do dzieci czekających w przedpokoju na wyjście z domu, śmignęło mi przed oczami coś, co w pierwszej chwili zarejestrowałam jako będące zwierzęciem, za duże na owada i czarno-białe, następnie zaś mój mózg skompilował te wszystkie dane w informację, iż najpewniej była to jaskółka. Oczywiście szczupakiem umknęłam w dalszą część korytarza, a jaskółka rozwaliła się o lustro. Zazwyczaj duże i żywe obiekty latające, wtargające na moją przestrzeń życiową wywołują we mnie reakcję automatyczną w postaci ucieczki z pola rażenia, bo zarówno ćmy, jak i wszelkie pszczoły, nie mówiąc już o ptakach, mogą mieć tendencję do latania jak głupie i wlatywania na przykład we mnie. Dlatego w pierwszym odruchu najbardziej zapragnęłam wyjść z domu i niech się ta jaskółka tam trzepie i obija o ściany ile chce. Nauczona doświadczeniem (z owadami pszczoło-podobnymi) wiedziałam jednak, że to chybiony pomysł, bo do tego domu musiałabym kiedyś wrócić. Dlatego też takie zwierzęta lepiej mieć na oku i wiedzieć, gdzie są, niż na przykład wracając napatoczyć się prosto na nie, prawda? Więc nie wyszłam. Odstawiłam wózek z dzieckiem młodszym jak najdalej od potencjalnego zagrożenia szalejącą jaskółką, a dziecku starszemu kazałam bezwzględnie stać przy tym wózku (o dziwo posłuchało niemal równie karnie jak zwykł to robić starszy brat). I poczyniłam wielki akt odwagi, to znaczy wróciłam do korytarza z lustrami. Jaskółka bynajmniej była daleka od szalenia. Ściśle rzecz biorąc leżała na podłodze pod lustrem, na szynie od szafy, tak śmiesznie, że w ogóle nie było jej widać łebka. I wyglądała na nieżywą. Fakt ten skutecznie powstrzymałby ją przed wlatywaniem we mnie, ale zrobiło mi się strasznie przykro, bo po pierwsze lubię zwierzątka, a po drugie jaskółki lubię wyjątkowo, gdyż jako dziecko uwielbiałam spędzać czas na balkonie wieczorami i słuchać ich pisków. Do tej pory jest to dla mnie jedna z najbardziej relaksujących i rozweselających rzeczy, bo piszczące jaskółki nieodmiennie oznaczają, że jest lato. Psychika ponaglała mnie, aby się pozbyć tego niepasującego obiektu z domu. Najpierw do głowy przyszedł mi pomysł, który zazwyczaj wykorzystuję przy wszelkich owadach, a którego nauczył mnie mój Mąż, czyli szklanka i kartka papieru (w tym wypadku pudełko, bo szklanka za mała). Kiedy jednak kontrolnie spojrzałam na jaskółkę z nieco bardziej bliska odkryłam, że choć leży zupełnie nieruchomo, to jednak oddycha! A skoro oddycha, to trzeba ją uratować. Ratowanie biednej, zapewne umierającej ze strachu jaskółki, dla kobiety atakowanej przez hormony to prawie jak potrzeba zapewnienia bezpieczeństwa dziecku. Pudełko zdecydowanie odpadało, wszak to niehumanitarne by było. Planowałam więc założyć rękawice kuchenne i przenieść jaskółkę na parapet, ale po wstępnych przymiarkach stwierdziłam, że rękawice kuchenne zanadto ograniczają ruchy rąk, a wszak taka jaskółka wymaga delikatnego traktowania. Więc nie pozostawało mi nic innego, jak wziąć zwierzę w gołe ręce, co oczywiście stwarzało gigantyczne zagrożenie, bo jak mi się taka jaskółka zacznie szamotać w dłoniach to niechybnie ją wypuszczę, a ona wplącze mi się we włosy i wtedy obie umrzemy ze strachu. Z walącym sercem (szczęśliwie bez śniadania podchodzącego do gardła) podeszłam więc niebezpiecznie blisko i w końcu wzięłam tę maleńką jaskółkę w ręce. O dziwo w ogóle nie zwariowała i nie zaczęła się szamotać. Była skulona i kompletnie nieruchoma, tylko leciutko zaczepiła mi się pazurkami o palec. Pozwoliła się przenieść na parapet w pokoju dziecięcym, gdzie ją położyłam, a ona sobie tam stanęła i wcale nie odleciała. Myślałam nawet, że może uszkodziła sobie skrzydło, a ona pozwoliła się pogłaskać po tym skrzydełku i patrzyła na mnie takimi maciupkimi oczkami jak paciorki. Jednak parapet był na ósmym piętrze, a dzień gorący, gdyby zatem taka jaskółka nie mogła odlecieć, to co by się z nią stało? Postanowiłam dostarczyć jej wodę, żeby mi chociaż nie padła z gorąca. Pobiegłam więc do kuchni, gdzie przez dłuższą chwilę roztrząsałam kwestię tego, w co dać takiej małej jaskółce wody, żeby była w stanie ją wypić. W końcu zdecydowałam się na pokrywkę od słoika, bo była odpowiednio płaska i z niskim brzegiem, wzięłam też trochę okruszków chlebowych. Kiedy wróciłam do parapetu jaskółka nadal tam była. Ale kiedy postawiłam obok niej wodę poderwała się i odleciała. I latała sobie tak przez dłuższy czas, aż w końcu w ogóle straciłam ją z oczu, ale i tak byłam szalenie szczęśliwa, że nie była ranna, a najgorszą konsekwencją tego wypadku dla niej było chyba tylko to, że zgubiła swoje stado, czy jak się tam to nazywa.
A kiedy już ochłonęłam po akcji ratunkowej jaskółki, podniesiona na duchu pięknem świata i własną odwagą wyszłam wreszcie do sklepu**. Spacer udał nam się nadzwyczaj, gdyż dziecko najmłodsze ma wielki afekt do wózka i pięknie spało przez cały czas, a starsza siostra poddaje się poleceniom coraz lepiej i daje się ją w miarę nieźle okiełznać. Doszliśmy więc sobie do sklepu i zrobiliśmy niezbędne zakupy (oraz kilka zbędnych), a na prezent dla Męża z braku ciekawszych opcji wybrałam płytę dvd, z filmem, który co prawda już oglądaliśmy, ale miałam jakieś dziwne przekonanie, że w telewizji, a bardzo nam się podobał. Napisałam nawet upewniającego smsa do Męża, z pytaniem, czy mamy ten film na dvd (co niweczyło aspekt niespodziankowy prezentu, ale ja i tak zawsze jestem w tym cienka), ale Mąż długo nie odpisywał, więc w końcu wyszłam ze sklepu. I oczywiście wtedy Mąż napisał, że niestety akurat ten film mamy na dvd. Mąż jest miły i ma optymistyczne podejście do życia, więc oczywiście napisał też, że to nic nie szkodzi, i najwyżej będziemy mieć dwa, a przecież liczy się pamięć, ale ja niestety nie jestem aż taką optymistką. A fakt, że cały mój wysiłek włożony w wyjście z domu, w dniu, kiedy miałam poświęcić cały czas na sprzątanie, pieczenie i inne bardzo ważne rzeczy, poszedł na marne, bo kupiłam bezsensowny prezent, sprawił, że szczerze mówiąc wpadłam z powrotem w psychiczny dołek, gdzie nie ma zdecydowanie miejsca na dobry humor, ani radość z jaskółek i z własnej dzielności. Potem zaś postanowiłam wrócić do sklepu i spróbować przynajmniej zwrócić płytę, co oznaczałoby, że nadal nie miałabym prezentu, ale przynajmniej odzyskałabym pieniądze (małe, ale zawsze). Zaciągnęłam więc dzieci z powrotem, choć małe przejawiało pewne oznaki zbliżającego się przebudzenia, a do większego straciłam cierpliwość i byłam nawet trochę niemiła, czego strasznie nie lubię, bo wiem, że moje umiejętności radzenia sobie z dziećmi są bardzo bezpośrednio powiązane z tym, jaki mam humor. Co jest okropne i mam siebie dosyć. Na szczęście do sklepu było bardzo blisko. A w sklepie wszyscy odsyłali mnie do innej lady, albo do kolegi, albo do koleżanki i tylko pan ochroniarz był na tyle miły, że wpuścił mnie na teren sklepu z zakupami i nawet mi nie wystawiał kwitka. W międzyczasie odbyło się jeszcze kilkuminutowe przeszukiwanie portfela, bo do reklamacji potrzebny przecież jest paragon, a ja zawsze biorę paragony, więc dlaczego, do cholery, nigdzie go nie ma? Paragon w pośpiechu i obładowaniu dziećmi wepchnęłam po prostu do torby wózkowej zamiast do portfela, ale szczęśliwe znalazł się wreszcie. Kiedy doszłam już do odpowiedniej koleżanki za odpowiednią ladą, ciągnąc za sobą wózek obwieszony torbami i Natalkę, pani zawróciła mnie do pań u których byłam przed momentem, z tym tylko, że poszła przodem. A Natalka oznajmiła, że nie chce już loda, którego jej wcześniej kupiłam i że ja mam go wypić (od spodu, gdyż lód był w wafelku i już przeciekał). Podreptałam więc za panią do poprzednich pań, znów z wózkiem, torbami i dzieckiem oraz cieknącym lodem w ręce. Następnie zaś stojąc przy odpowiedniej ladzie i czekając aż jedna pani wypisze odpowiedni kwitek, a druga zrobi zwrot pieniędzy na moją kartę, pochłonęłam w trybie ekspresowym tego cieknącego loda. Ja i moje wszystkie nerwice nienawidzimy takich sytuacji, gdyż wyglądam wtedy zapewne jak jakaś niekumata baba, która pakuje sobie wafelek w całości do ust, a następnie z klejącymi łapkami próbuje uporać się z szukaniem karty w portfelu. No i mówić nie może, bo pogryzienie takiego wafelka trochę trwa. W tym miejscu najodpowiedniejszym określeniem tego, jak się czuję jest fejspalm. Odkąd mam dzieci próbuję się jednak przekonywać, że nieważne jak idiotycznie wyglądam, dla moich dzieci nie ma to znaczenia. A płytę udało się oddać, choć pani była nieco zdziwiona, że zwracam towar jakieś dziesięć minut po odejściu od kasy.
Wróciliśmy do domu, po odbębnieniu skakania po wszystkich kamieniach po drodze (jakiś inteligent wpadł dawno temu na pomysł upiększenia naszego osiedla mnóstwem większych i mniejszych głazów, nie pomyślawszy jakie to może mieć konsekwencje dla rodziców), po jakichś dwóch godzinach. Dokończyłam produkcję zupy, w międzyczasie nakarmiłam syna i o 17.05 nalewałam zupę do miseczki, tylko lekko dobita tym, że miała być na 15. A w tym właśnie momencie zadzwonił mój Mąż. Po kojącym wstępie o tym, że jest bardzo niefajnie i ogólnie ma złe wiadomości, w czasie którego moja głowa wyprodukowała już kilka alternatywnych historii o tym, jak samochód nadaje się do kasacji, lub został ukradziony, Męża zwolniono z pracy oraz – wersja najgorsza – po tym, jak Mąż dojechał do przedszkola, aby odebrać Gabrysia, okazało się, że był jakiś wypadek i nasz syn leży w szpitalu i nie wiadomo czy przeżyje, Mąż oznajmił mi w końcu, że stoi w korku na moście Grota. Co istotnie jest niefajne, bo w tym miesiącu to tata odbiera Gapcia z przedszkola, żebym miała trochę czasu na wdrożenie się w ogarnianie trójki dzieci, a dzieci podrosły i może nabrały odporności, a przedszkole zamyka się o 17.30. Stanie w korku na moście Grota oznacza więc, że tata do przedszkola nie zdąży. Muszę zainterweniować ja. Mogę porzucić miskę z zupą. Ale o 17.05 nie zdążę już do przedszkola na 17.30. Za radą Męża postanowiłam być raz burżujem i wezwać taksówkę. Odnalazłam nawet w necie kilka numerów różnych korporacji, ale chyba ze względu na godziny szczytu, wszędzie było zajęte, a pani, która w końcu odebrała powiedziała, że taksówkę może mi przysłać za pół godziny. Tymczasem zrobiło się 10 po i nie miałam nawet po co wychodzić z domu. Atakowana wizjami syna w pogotowiu opiekuńczym i niebieskiej karty zadzwoniłam do Męża, pochlipując. Ale mój Mąż w tym czasie już ratował świat, jak zwykle, i pędził do przedszkola wyjechawszy jakoś z korka. Dziesięć minut przed zamknięciem przedszkola syn został odebrany, a panie podobno zapewniały, że nie tak od razu oddają dzieci do pogotowia opiekuńczego.
O jakiejś 17.30 zjadłam pierwszy posiłek w ciągu tego dnia. Jeśli nie liczyć szczątków loda.
Następnie Mąż uratował świat do końca, zabierając nas wszystkich na lody do naszego ulubionego centrum handlowego, gdzie dzieci mogły spędzić chwilkę na zabawie klockami lego, a mama mogła zakupić przy okazji prezent a rocznicę.
Spóźniliśmy się na ulubioną dobranockę, ale szczęśliwie rybka Mini-Mini jeszcze nie spała. Nic nie było sprzątnięte, a żadne z dwóch ciast nie było upieczone. Dzieci zostały położone spać o 21.30, bez mycia zębów. I dopiero wtedy przypomniałam sobie, że chyba koniec końców nikt nie zadzwonił do Cytrynny z życzeniami.
Aby dopisać do tego dnia jakieś zakończenie dodam, że wieczorem (jak to zazwyczaj robię w czasach, gdy mam małe dzieci) pochłonęłam pół tabliczki białej czekolady, aby uzupełnić braki energetyczne. Dziecko najmniejsze od paru dni ma jakieś drobne kłopoty trawienne i domyślam się, że to przez mój tryb odżywiania, choć mimo całej mojej wiedzy o małych dzieciach, jakoś nie potrafię się przekonać, że to, co ja jem, naprawdę trafia do mojego dziecka z mlekiem. Na wieść o tym, że Cytrynna (też karmiąca) nie je grzybów ogarnęły mnie takie wyrzuty sumienia, że chyba aż zmienię jednak mój tryb życia i zacznę jeść jak a matkę karmiącą przystało. Po procederze żarcia czekolady posprzątałam jednak z grubsza to, co się dało bez budzenia dzieci. Jak również upiekłam ciasto. Jedno. Tartę gruszkowo-figową. (Która, choć eksperymentalna i własnego pomysłu wyszła nieźle, a przynajmniej mi smakuje, choć nie wiem, co na ten temat sądzą moi teściowie, gdyż są kulturalni i jedzą wszystkie moje ciasta, którymi ich atakuję w obfitości przy różnych okazjach, bez zbędnych komentarzy). A na sam koniec poszłam spać o 3.50.
* a prawdopodobnie z daty wynika, że przedwczoraj, bo do północy zapewne nie zdążę opublikować wpisu
** w tym miejscu zapomniałam jeszcze dopisać jak proza życia ma się do dowcipów o blondynkach: wychodzimy z mieszkania, ja zamykam drzwi na klucz, a Natalka biegnie do wind, proszę więc „Natalka, zawołaj windę”, na co Natalka „windo! windo!”