[shallow]

Od paru dni siedzę z nosem w zeszytach. A w sumie najpierw w zeszytach, a od wczoraj w komputerze. Coś mnie bowiem naszło na czytanie pamiętników. Naszło mnie tak skutecznie, że najpierw przebrnęłam byłam przez pierwszy czarny zeszyt, taki z czasów od ostatniej klasy gimnazjum, przez cały pierwszy rok liceum, aż do pamiętnych wakacji po tejże pierwszej klasie i mego ach jakże pamiętnego pierwszego pocałunku (dla mnie pamiętnego ofkors, nie żeby był aż tak publiczny, żeby go inni mieli pamiętać). Później to już nie mogłam się zatrzymać i w kilku podejściach przeczytałam też i drugi czarny zeszyt, który sięga aż do prawie samej matury, i jednocześnie jest ostatnim mym papierowym pamiętnikiem, bo później przerzuciłam się już w całości na bloga. No to jak już to już, bloga też przeczytałam. Przynajmniej początki. I przeczytawszy te początki, doszłam do zaskakującego wniosku, że od czasu, kiedy nie piszę, pół życia mi uciekło. Nie wiem, co moje dzieci numer dwa i trzy mówiły śmiesznego, gdy były małe, i gdzie bywaliśmy na rodzinnych wycieczkach. Bosz. To takie smutne, że ludzka pamięć jest tak ulotna (jak ulotka, no co ja zrobię, że mi się to zawsze kojarzy).

Nie wiem, czy to w ogóle jest wiarygodne, ale chyba naprawdę z tego wszystkiego wrócę do pisania bloga. Przynajmniej na użytek własny i mojego męża, bo on zawsze był za tym, żebym pisała i bardzo był nierad, kiedy przestałam.

Jakie to dziwne jest. Ostatnio, kiedy pisałam, to jest ponad cztery lata temu, o mój Boże, jak ten czas leci, Piotrek był czteromiesięcznym smarkaczem, Natka miała niecałe trzy lata, a Gap jeszcze chodził do straszaków w przedszkolu. Teraz Gap jest w czwartej klasie, Natka w pierwszej i kilka dni temu stuknęło jej siedem lat, Piotr jest w przedszkolu, co prawda nie w starszakach jeszcze, tylko w średniakach, to jest w Muminkach, a do tego mamy jeszcze czwarte dziecko. Matko kochana, jesteśmy teraz taką pełnowymiarową patologią, że nie wiem, czy to jeszcze jest dozwolone, żebym ujawniała się z takimi rzeczami w internetach, bo ani chybi ktoś nas zaraz zakabluje do opieki społecznej. Zresztą mam przykre poczucie, że w tych czasach blogi typu czysto pamiętnikarskiego nie są już dobrze odbierane, bo o dzieciach i rodzinowaniu można pisać chyba tylko z perspektywy profesjonalnej w formie bloga parentingowego. Co mi się, mimo jakichś tam nawet podejść, nigdy nie udało. Ale mój mąż twierdzi, że powinnam pisać, bo jak pisałam, to byłam weselsza. Może to jest i racja. A może to tylko mój mąż widzi we mnie wredną jędzę, wiecznie narzekającą na życie, i wydaje mu się, że kiedyś byłam milsza, słodsza i bardziej uśmiechnięta. Nie. To tylko dziesięć lat małżeństwa. A Ty, Mężu, wyzbyłeś się już totalnie swej maślaności. Nawet Olka CeHa ostatnio stwierdziła, że teraz to ona już Cię nie nazywa Maślanym. Bo Ci nie pasuje. Wyrosłeś. I jest to zaiste prawda. Ja natomiast zawsze byłam pesymistką, tylko kiedyś miałam mniej sprzątania (tak, to ma związek).

Z perspektywy mych trzydziestu jeden i pół lat stwierdzam również, że po pierwsze to naprawdę nie mam pojęcia, jak to się stało, że nie popełniłam jednak samobójstwa, mając lat osiemnaście. I to jest akurat całkiem bez jaj. Po drugie że właściwie spełniłam zadziwiająco dużo moich marzeń z młodości, chociaż nawet zdążyłam o nich zapomnieć. Na przykład dnia 24 października 2005 roku zapisałam sobie w mym pamiętniku, że mam w planach być mężatką za pięć lat, a może nawet w ciąży. Oraz tydzień później, że postanowiłam młodo wyjść za mąż, tak w wieku 22-23 lat i w sumie mogłabym zaraz potem mieć pierwsze dziecko. Jak każda poważnie planująca swe życie nastolatka, miałam już wybrane imiona dla dzieci: oczywiście, co wiadomo, córka miała być Natalia, syn natomiast Mateusz i ewentualnie drugi – Adaś. I teraz tak, biorąc poprawkę na to, że na ów czas planowałam to małżeństwo z kimś innym, a mojego męża nie znałam jeszcze przez dobry rok, to jestem znacznie skuteczniejsza w dążeniu do moich celów życiowych, niż mi się to zawsze wydawało, i powinnam jednak zostać kołczem, bo ja się autokołczingowałam jeszcze zanim to się stało modne, czyli jestem totalnie hipsterem kołczingu, bardziej niż, kurcze, Mateusz Grzesiak. Gdyż mój plan pięcioletni zrealizowałam z nawiązką i za mąż wyszłam już w wieku lat dwudziestu jeden (co mi się obecnie wydaje kompletną niedorzecznością, bo kto normalny wychodzi za mąż dwa lata po maturze?!), a w międzyczasie zdążyłam jeszcze wymienić kandydata na męża. I w istocie zaraz potem miałam ja ci pierwsze dziecko. Jeno te imiona mi się średnio sprawdziły, oprócz oczywiście Natalki, która być musiała, bo by się zmarnowała moja zupa lodowa z dzieciństwa. Ale to wszystko przez moich teściów, którzy się jakoś tak prorocko wstrzelili w moje plany rozwoju osobistego, i dwadzieścia lat wcześniej nazwali swych synów Mateusz i Adaś. A ja syna po ojcu nazywać nie będę, no więc było przepadło. Adaś ewentualnie może być, ale to dopiero jak byśmy mieli czwartego syna. z tym, że na czwartego syna to wypada kolej mojego męża na wybór imienia, więc może ewentualnie piątego. Ale zaiste nie wiem, czy bycie aż tak bardzo wielodzietną leży w moim zasięgu, zarówno fizycznie, jak i psychicznie.

O matko. No dobra. Tego to chyba nikt by się nie spodziewał, ale rację ma mąż, że jest coś miłego w tym archiwizowaniu naszego życia. Ostrzegam, że zapewne mój zapał dziennikarski skończy się po tej notce. Już czuję czające się za moimi plecami i dyszące mi w kark poczucie, że to czytają ludzie, którzy jeszcze nie daj Bóg mogą coś o mnie pomyśleć. O mujeju. Ale to niech już leci, przynajmniej jako wyraz triumfu z faktu, że udało mi się odgadnąć, jakie miałam hasło na panel wordpressowy.

 

[jak nam minął grudzień oraz dlaczego bakterie zdychają]

Chorość poważna mnie dopadła i trzyma jak Tatarzyn (a może to jego trzymali? muszę to sprawdzić). Glutam, kaszlę, zatoki mi się zatykają i głowa boli. Ogólnie czuję się jak jeden wielki glut. Przepraszam tych bardziej obrzydliwych czytelników, którzy nie pragną tak drobiazgowego raportu o moim stanie zdrowia, ale ja jestem już tak zmatkopolkowana, że żadne takie obrzydlistwa mi niestraszne (nierozumiejącym polecam lekturę artykułu, który mnie dziś upewnił o mojej beznadziejności). Do przybliżenia historii chorób w rodzinie przejdę jednak nieco później, najpierw bowiem muszę, na prośbę męża, zarchiwizować me osiągnięcia animacyjne w okresie Adwentu i Bożego Narodzenia.

005Ponieważ w tym roku wyjątkowo zorientowałam się, że nadchodzi Adwent zanim ten był nadszedł, to miałam nawet możliwość przemyślenia i zaplanowania kilku rzeczy. Gdyż jak wiadomo, z racji mego wykształcenia oraz zawodu wykonywanego jestem między innymi animatorką kultury. Oprócz więc tradycyjnego już u nas kalendarza adwentowego, który co roku napełnia się coraz bardziej, a także czekoladowych kalendarzy (Natka zjadła swój już 21. grudnia), mieliśmy też wieniec adwentowy, produkcji domowej (choć z półproduktów). Mąż zakupił mi w stosownym czasie wiecheć sztucznej choinki, który miał posłużyć za bazę do wieńca, a ja pewnego wieczoru wybrałam się na zakupy i nabyłam trochę ozdóbek. A następnie zorganizowałam dzieciom zajęcia z produkcji wieńca adwentowego. Wieniec, choć może mało profesjonalny, jest jednak całkiem estetyczny (moim zdaniem, nie trzeba się oczywiście z nim zgadzać) i posłużył nam dobrze, albowiem w każdym chyba dziecku drzemie mały piroman i zapalanie oraz zdmuchiwanie świeczek jest megaatrakcyjne.

Kiedy zaś zbliżyło na080m się już Boże Narodzenie okazało się, że nasze możliwości przerobowe są w tym roku nad wyraz słabe. Z braku czasu mieliśmy tylko jeden – i to wyprodukowany bardzo naprędce – piernik, mieszkanie zaledwie ogarnięte, a choinkę ubraną tylko dzięki temu, że w ostatnią niedzielę przed świętami mój Mąż zlitował się nad chorą już wówczas żoną i został w domu, zamiast jechać na studia. W poniedziałek, 22 grudnia, rozpoczęło się nasze nieprzyzwoicie długie wolne, które trzeba nam koniecznie zlikwidować. Ale mój Mąż, choć jest tylko leniwym a pazernym nauczycielem, musiał jeszcze iść do pracy, aby być aktorem. I choć nie było go dzionek cały, nikt mu tego nie poczytał za pracę. Wieczorem, choć byłam chora, wybrałam się w jakimś rozpaczliwym odruchu, na ostatnie zakupy prezentowe. Oczywiście pojechałam do naszego ulubionego centrum handlowego. I pragnęłabym odnotować ten fakt głównie po to, aby na przyszłość pamiętać, że prezenty bożonarodzeniowe kupuje się w listopadzie. W poniedziałek przed świętami lepiej jest się zawczasu powiesić (za dowolną część ciała). Na tych zakupach zeszło mi chyba trzy godziny i litry potu. A ponadto w trakcie usiadłam w jakimś kafejku i kupiłam nieprzyzwoicie drogi soczek, czego nigdy nie robię i to najlepiej świadczy o mojej rozpaczy. Choć bardzo starałam się unikać zakupów w Przybytku Szatana (nie tyle nawet z powodów ideologicznych, ile ze względu na niemożebny tłok), koniec końców jednak tam trafiłam. I łaziłam w tę i we w tę, aż do czasu, kiedy pan z głośników orzekł, że szanowny kliencie zbliża się dwudziestadruga i niniejszym udaj się czym prędzej do kasy, ale nie mogłam znaleźć tego, co chciałam kupić mojemu Mężowi. A przecież coś musiałam dla niego mieć! I w tym miejscu chciałabym serdecznie pozdrowić pana (młodego, całkiem przystojnego i długowłosego – zupełnie w typie byłej dziewczyny mojego Męża), który – kiedy przycupnęłam sobie przy regale z reportażem – podszedł do mnie, pogłaskał mnie po głowie i pocałował we włosy, mówiąc „no i co, kochanie, znalazłaś coś?”, a następnie, upomniany przeze mnie, że przepraszam bardzo, ale się chyba pomylił, odskoczył i umknął w popłochu, wpadając po drodze na swoje Kochanie, stojące nieopodal i na pytanie, co się stało, odpowiedział tylko „o Jezu, dobrze, że nie widziałaś!”. Po tym niezwykle poprawiającym humor incydencie, na polecenie pana z głośników, udałam się powtórnie na bieg przez dział z grami i tam nastąpił cud, gdyż za drugim razem udało mi się odnaleźć grę, której poszukiwałam.
Kiedy zaś wracałam do domu lało jak z cebra i zmokłam jak kura co najmniej.

Następnego dnia, czyli we wtorek udałam się znów na miasto, tym razem w godzinach raczej porannych, aby odebrać od mojej koleżanki ze studiów zamówiony wcześniej obraz, który miał być prezentem dla mojej teściowej. A że kiedy dotarłam pod kościół św. Anny, gdzie się umówiłyśmy, znów lało, to dałam się nawet namówić na wejście do kawiarni naprzeciwko. I tak przesiedziałam tam godzinę, w czasie, kiedy powinnam być z Mężem i dziećmi w domu, pierwszy raz od nie wiem kiedy całą rodziną w komplecie i lepić pierogi. Ale mój wyrozumiały Mąż nie był wcale zły, że się rozbijam po mieście, tylko sam lepił pierogi, angażując nawet dzieci. A ja za to, popijając herbatkę w tej kawiarni miałam okazję pierwszy raz w mym życiu zobaczyć ludzi, którzy przez godzinę siedzieli we dwoje przy stoliku i nie zamienili chyba ani słowa, bo jedno miało tableta, a drugie smartfona. Zgroza. Chociaż może gadali sobie na fejsie, tak jak ja z moim Mężem :).
Kiedy wracałam nadal lało i znowu zmokłam.

We środę pojechaliśmy do teściów. Korki były, a my mieliśmy niespodziewane spotkanie z policją i to na własną prośbę. Jesteśmy wręcz wdzięczni policji, że zareagowała na nasz obywatelski donos. Gdyż jesteśmy takie świnie i donieśliśmy na pana, który nam zajechał drogę (specjalnie i złośliwie).
A w drugi dzień świąt z najbardziej beznadziejnych, zalanych deszczem świąt z temperaturą 10 stopni powyżej zera, zrobiły nam się święta zupełnie jak z amerykańskiego filmu familijnego, bo rano obudziliśmy się i leżał już śnieg. I przyszedł nawet mróz. Co jest dla mnie absolutnie zbawienną wiadomością, bo przy takiej wiosennej temperaturze, jaką mieliśmy uprzednio, wszystkie fruwające na wolności drobnoustroje rozmnażały się zapewne szybciej, niż króliki. A kiedy jest mróz, to bakterie zdychają. Jest więc nadzieja, że wkrótce, o ile pogoda się utrzyma, mój stan zdrowia się poprawi, a co jeszcze ważniejsze, może poprawi się też stan zdrowia naszego najmłodszego dziecia, który gluta razem ze mną.

Wszystkim ewentualnie czytającym życzę jak najbardziej udanego Sylwestra, bo na życzenia z okazji Bożego Narodzenia już ciut za późno i oczywiście wspaniałego nowego roku.

[aktualizacja bloga]

Jesień nad naszym skrawkiem Warszawy zapanowała już tak na dobre, że wygląda, jakby się nigdy nie miała wynieść. Jest ciemno nawet w środku dnia, chmury wiszą nad dachami naszych osiedlowych wieżowców i prawie nikt nie spaceruje nad pobliską rzeczką, którą widzę z okna kuchni (dzięki czemu nie mam aż tak silnych wyrzutów sumienia, że ja też nie wyprowadzam dzieci na spacer). Tymczasem w czeluściach naszego mieszkanka (które zawsze jest pogrążone raczej w przyjemnym półmroku, bo ma wszystkie okna od zachodu, a przy takich ciemnościach w ogóle pozostaje nam tylko ratowanie się sztucznym światłem), wszystko toczy się swoim zwykłym rytmem. Czyli ogólnie jest nudno i co dzień dzieje się to samo, ale niekiedy następuje nagły zwrot akcji i nagle wszystko zaczyna pędzić na łeb na szyję.
W miarę, jak przybywa nam dzieci, robi się coraz weselej i bardziej bezproblemowo. Choć oczywiście na pierwszy rzut oka jest gorzej – bo nagle zamiast dwojga mam troje dzieci do oporządzenia. Więc jedno prosi, żeby mu podać malowankę z wysokiej półki regału, w tym czasie to trzecie wyje już wniebogłosy i trzeba do niego natychmiast biec, a tu już pora na obiad, a obiadu nie ma i nagle okazuje się, że środkowe dziecko wyprodukowało coś zaskakującego, co – zależnie od okoliczności – może być kałużą na podłodze lub portretem tatusia na ścianie. Ale! Wszystkie te rzeczy sprawiają jakoś mniej kłopotu. Problemy wychowawcze z którymś z trojga dzieci są mniej dotkliwe, niż były z którymś z dwojga, choć to wciąż te same dzieci, ale perspektywa szersza. Przyszły, to pójdą, a potem będą następne i tak przez najbliższe 20 lat. Na przykład: dziś mój pracowity Mąż miał radę szkoleniową, a potem pognał na zakupy, co sprawiło, że siedziałam calutki dzień sama z dziećmi. Gap nie poszedł do przedszkola, bo Natka miała wczoraj lekkie problemy zdrowotne i nie było pewności, czy dziś będzie się czuła na tyle dobrze, żeby ciągnąć ją do przedszkola po odbiór starszego brata. Chcąc wykorzystać to, że mam cały dzień ze wszystkimi dziećmi, postanowiłam rozpocząć przygotowania do świąt i wyprodukować pierniczki. Tymczasem Piotr zrezygnował dziś ze swojej zwyczajowej południowej drzemki, która niekiedy trwa nawet trzy godziny i można w tym czasie robić, co dusza zapragnie, a więc piec pierniczki też. Skoro jednak drzemki nie ma, to pieczenie nie jest takie proste, zwłaszcza, że dzieć najmłodszy jest mało szczęśliwy i nie chce po prostu leżeć i kontemplować domowej rzeczywistości. Wyrabianie ciasta jedną ręką okazało się mało wykonalne, więc koniec końców piekłam pierniczki z dzieckiem w chuście. Taki gorący ciężarek przytroczony z przodu powoduje, że prace kuchenne są jakiś milion razy bardziej wyczerpujące niż normalnie. Więc co prawda mamy pierniczki (choć jakieś średnio udane, nie wiem czemu), ale matka przypłaciła to bólem głowy ze zmęczenia. Nic to jednak, grunt, że zrobiliśmy coś fajnego. W konsekwencji pierniczków nie było też pełnowartościowego obiadu, to znaczy zupa zjadła się tak nieprzyzwoicie późno, że na drugie danie brakło czasu. Nikt jednak nie protestował. Dotarliśmy spokojnie do wieczora, a kładzenie spać, które zawsze jest dość trudnym momentem dnia, bo trzeba wykonać dużo ważnych czynności w krótkim czasie, a wszyscy są już zmęczeni, przebiegło stosunkowo sprawnie, mimo że dzieć najmłodszy nie spał tylko marudził i potrzebował rozweselania. Niejednokrotnie miewałam już wieczory, kiedy po całym dniu musiałam własnoręcznie położyć spać dwoje dzieci i może było to obiektywnie łatwiejsze, ale przysparzało mi więcej nerwów. Tak to zabawnie działa, że im mniej jesteś w stanie zrobić, tym mniejsze masz wymagania, a więcej wychodzi.

Wczoraj za to mieliśmy dzień zgoła niezwykły, bo nawiedziła nas z wizytą patronażową pielęgniarka środowiskowa. Zadzwoniła rano (subiektywnie, była 11.30) i zapytała, o której może wpaść. Byłam tak zdumiona, że nie zapytałam nawet czy ma to może jakiś związek ze zbliżającą się drugą turą wyborów samorządowych (i czyj wizerunek próbuje pani poprawić). Ale z czymś musi to mieć związek, bo na trójkę naszych dzieci pielęgniarkę środowiskową ujrzałam w naszych progach pierwszy raz. Dla ścisłości dodam, że raz, w czasach pierwszego dziecka, widział ją również mój Mąż. Ja wówczas karmiłam, więc pani pielęgniarka środowiskowa nie przeszkadzała nam – matce i dziecku – zadowalając się obejrzeniem ojca. W każdym razie po telefonie od pani pielęgniarki mój dzień zmienił się w maraton błyskawicznego sprzątania (nigdy jeszcze nie dałam rady robić tego w takim tempie), ale efekt był wystarczający i chyba nie dostaniemy póki co nadzoru opieki społecznej.

W ciągu tego miesiąca, kiedy milczałam, przeżyliśmy tyle plag egipskich, że do tej pory mi się to śni po nocach. Został tylko katar u najmłodszego syna, który, choć jest denerwujący, bo nie mija i nasuwa mi zatrważające wizje zapalenia płuc u trzymiesięcznego niemowlaka, jest jednak przynajmniej mało ohydny. Mimo to wszystkie kataklizmy udało nam się przetrwać. Momentami czułam się, jakbyśmy właśnie zostali ostatnimi przedstawicielami ludzkości, którzy cało wyszli z ataku zombi, w co idealnie wpisywał się nasz samochód – również wyglądał tak, jakbyśmy właśnie wrócili z wielomiesięcznej tułaczki po bezdrożach, bagnach i w międzyczasie rozjechali kilkudziesięciu zombiaków. Ja czuję się już mniej wyalienowana (choć moje wyrzuty sumienia z powodu tego, że moje dzieci za mało spacerują wciąż żyją), ale samochód nie wygląda o wiele lepiej, choć zmusiłam Męża, żeby zaprowadził go do myjni. Myjnia nie poradziła. Trzeba nam starodawnych, nieekologicznych metod, to jest działki, szlaucha i gąbki.

W każdym razie nasza skromna gromadka w wielkim mieście trwa nieugięcie. Ale pisać częściej raczej nie będę. Zmęczenie skutecznie zabija mi wenę. Cytrynna zresztą też milczy, więc nie mam motywacji. A przy dzieciach łatwiej mi uskuteczniać inne rozwijające czynności, na przykład dużo czytam. Piszę tylko dlatego, że kocham mojego Męża. Naprawdę.

[mimozami jesień się zaczyna]

Zimno się zrobiło. Nachodzi mnie przez to humor niemal bożonarodzeniowy, co oznacza, że upodabniam się do cholernych speców od rynku, którzy sezon gwiazdkowy najchętniej rozpoczęliby w wakacje. Chociaż może nie, bo to by mogło zaburzyć sezon wakacyjny, który pewnie też jest niezwykle opłacalny.

Dziś rano wyciągnęłam nawet z szafy czapkę, a byłabym wyciągnęła i rękawiczki, gdybym znalazła którąś z moich co najmniej trzech par w moim porannym pośpiechu. Gdyby kogoś w tym momencie ogarnęło zdziwienie, po co też kurze domowej rękawiczki w sobotę rano (gdyż jak wiadomo kury domowe z domu wychodzą rzadko, wyłącznie z dziećmi, a pora optymalna na spacerki nie następuje rano, ale około południa, kiedy temperatura jest najwyższa), to już wyjaśniam. Otóż studiuję. Buahahahaha.

Samą mnie to dziwi, ale udało mi się jednak znaleźć w sobie wystarczająco duże pokłady determinacji, żeby doprowadzić do realizacji mój zeszłoroczny pomysł o zrobieniu podyplomówki. A w sumie to nie zeszłoroczny, tylko nawet dawniejszy. Oczywiście, jak wspominałam dawno, dawno temu, kwestią rozstrzygającą było też to, że udało się znaleźć na ten cel środki finansowe oraz to, że szczęśliwie terminy zjazdów nie pokrywają się ze zjazdami mojego Męża, co nam bardzo ułatwia życie, bo możemy we własnym zakresie rozwiązać problem opieki nad przychówkiem. Jak za dawnych, dobrych czasów, kiedy to przychówek liczył sztuk jeden i był młodziutki. Teraz jest liczniejszy i częściowo starszy, a w każdym razie zróżnicowany wiekowo. A tymczasem mój dzielny Mąż zupełnie bez problemów zostaje z trójką dzieci, w tym z bardzo niemowlakowym niemowlakiem w domu i ani myśli słać mi paniczne smsy, że mam natychmiast wracać. Najmłodszy dzieć natomiast też znosi mamową emancypację bardzo dzielnie, zaakceptował sztuczne mleko i butlę bez żadnych protestów, zupełnie nie zważając na to, że powinien się zbuntować na takie zaburzenie, gdyż jest ono wysoce nieekologiczne, kompletnie niezgodne z bliskościowymi nurtami w rodzicielstwie i w ogóle niemodne (choć to zależy na które mody patrzeć).

Emancypacja działa na mnie chyba dobrze. Spacerki przez las bielański wcale mi się nie dłużą. Zajęcia są tak ciekawe, że aż nie wiem jaki bardziej pasujący przymiotnik dobrać na ich określenie. A do tego czuję się odmłodzona takim powrotem do aktywności mózgowej w obszarach zbliżonych do tego, co robiłam w czasach liceum, kiedy to codziennie miałam do czynienia z literaturą, a nawet poezją, z trudnymi słowami, gramatyką, stylistyką i nawet od czasu do czasu z jakimś malarstwem. Żywię pewne nadzieje, że uda mi się nawet znaleźć jakieś zajęcie związane z tematyką moich studiów już teraz, a niekoniecznie dopiero jak już zostanę pełnoprawnym redaktorkiem.

Perspektywicznie więc jesień, zima i w ogóle wszystko zapowiada nam się bardzo miło i ciekawie. Chociaż bynajmniej nie żyjemy bezproblemowo. Na przykład mój Mąż miał ostatnio rozstrój zdrowia na okres powyżej siedmiu dni, gdyż rozwalił sobie głowę. Niestety rozstrój zdrowia już mu się kończy. Piszę „niestety” wcale nie dlatego, że jestem złą żoną i pragnę, aby mój Mąż rozwalał sobie jakiekolwiek części ciała, ale dlatego, że szczęśliwie rozwalenie głowy skończyło się tylko na paskudnej ranie, szyciu i pamiątkowym szpitalnym selfie, na którym Mąż wygląda jak zombie z zakrwawioną twarzą, a za to mogliśmy chwilę odsapnąć, co akurat było nam dość potrzebne, ze względu na różne poboczne okoliczności. Odsapywanie kończy się od poniedziałku i trzeba wrócić do zwykłego trybu obowiązków. I gdybym tak jeszcze miała więcej zapału do tego, co chciałabym robić (to znaczy do szycia i pieczenia ciast z dziećmi, co robiliśmy dawniej dość często i było bardzo fajne, a teraz jakoś mi się nie chce), to byłoby cudownie. A do sezonu bożonarodzeniowego przejdę jednak dopiero, kiedy zakończę okres dziadowy. Jak każdej jesieni.

[co robiłam, kiedy nie dzwoniłam]

…czyli notka obiecana Cytrynnie, o tym, dlaczego nie zadzwoniłam do niej o bardziej kulturalnej porze, o tym dlaczego nie jem śniadań za to pochłaniam czekoladę i jak to wpływa na moje życie, o dzielnej Lolince próbującej działać jak normalny człowiek i nade wszystko o bliskich spotkaniach z wielkomiejską fauną.

Wczoraj* był dzień, na który miałam wyznaczony termin porodu, a który zupełnie przypadkiem był też dniem urodzin Cytrynny oraz przy okazji był też przededniem naszej szóstej rocznicy ślubu. Ale to wszystko nieważne, gdyż przede wszystkim był to dzień poprzedzający odwiedziny zapoznawcze dziadków, cioci z przyległościami oraz Klababci, którzy zostali zaproszeni do naszego najmłodszego potworka. I oczywiście z czysto teoretycznego punktu widzenia znacznie ważniejsze jest to, że były urodziny Cytrynny i przeddzień naszej rocznicy (termin porodu mógłby się liczyć tylko dla doktorka Abudabi, ale mam go w nosie, skoro urodziłam trzy tygodnie temu prawie), ale niestety praktycznie najistotniejsze okazały się odwiedziny rodziny. Przepraszam Cytrynnę i mojego Męża.

W ramach usprawiedliwienia tego, dlaczego mam takie brzydkie priorytety muszę wyjaśnić, że ja zupełnie poważnie pamiętałam (cały czas, od wielu dni i wczoraj też) zarówno o urodzinach jak i o rocznicy. Jednak już nawet tylko próba zwizualizowania sobie mojej sytuacji musi doprowadzić do wniosku, że najazd gości wymaga pewnych przygotowań, a Mąż na co dzień i tak żyje w bałaganie, nie mówiąc już o Cytrynnie, która co prawda uwielbia złośliwie zauważać wszelkie porzucone kapcie na drugim planie zdjęć naszych dzieci, ale jednak przez telefon by tego bałaganu nie zobaczyła. Miałam co więcej daleko bardziej bujne ambicje, niż tylko zrobienie porządku w mieszkaniu, co już samo w sobie i tak jest ambicją przerośniętą. Planowałam też zmniejszyć stertę prasowania co najmniej o jedną czwartą (nierealne) oraz upiec dwa ciasta. A miałam też wyrzut sumienia jaki miewam zawsze wyglądając przez okno, chyba że jest środek nocy albo leje jak z cebra: „taka piękna pogoda a moje dzieci nie są na spacerze” (wyrzut ten występuje też w wersji: „tak fajnie pada, wilgoć w powietrzu jest dobra dla zdrowia a spacer w deszczu ciekawy poznawczo” lub „taki mróz a moje dzieci się nie hartują”).

A teraz będzie o tym, dlaczego się nie udało (chciałoby się dodać: jak zwykle). Pierwsza niekorzystna okoliczność była taka, że Natka z niewiadomych przyczyn wstała o 11.30 (!). A trzeba nadmienić, że to ona jest moim budzikiem i z reguły nie wstaję, zanim ona nie wstanie. Więc nie wstałam. O 11.30 jest już stanowczo za późno na cokolwiek, nie tylko na sprzątanie mieszkania i pieczenie ciast, przynajmniej w sytuacji, kiedy trzeba jeszcze opiekować się noworodkiem, który nie bardzo chce spać, za to chce jeść, albo przynajmniej się nosić. Zdołałam jednak w tych z góry niekorzystnych okolicznościach nakarmić dziecia kaszką i to megawypasioną, bo nie dość, że prawdziwą manną, a nie z papierka, to jeszcze z bananem i malinami (oraz przemyconą odrobiną dziwadełkowego pyłku kwiatowego, który podobno jest tegorocznym hitem na poprawianie odporności i który przywiozła nam ostatnio babcia, uwielbiająca hity na odporność oraz inne). I nawet byłam z siebie dumna, że karmię dziecko taką ekożywnością jak prawdziwe matki z TVNu albo innych zagłębi prawdziwych matek. Ale potem już obudził mi się syn i zażądał żarcia, więc, jak to zazwyczaj robię, odłożyłam jedzenie własnego śniadania na później, kiedy już będę mogła go położyć i spokojnie to śniadanie zrobić i zjeść, delektując się nawet świeżą herbatką (co najwyżej rozpraszana koniecznością bawienia się w alpakę i zebrę chodzące na plac zabaw). Ciągle miałam też w pamięci to, że powinnam ugotować mojej córce pożywną i zdrową zupę, którą powinna zjeść optymalnie między 14.30 a 15 (tymczasem była 12). Ale wiadomo, żeby wstawić zupę też przydałoby się nie mieć noworodka uczepionego piersi. Tymczasem w trakcie, kiedy karmiłam syna targana niepokojami związanymi z listą zadań na ten dzień, napisał do mnie Mąż. Nie pamiętam nawet co, w każdym razie nagle doznałam swego rodzaju olśnienia, tudzież szoku. Pomyślałam sobie oto, że skoro mamy następnego dnia rocznicę, to zapewne Mąż da mi jakiś prezent. W sumie myślałam o tym już od jakiegoś czasu (nie, żeby obsesyjnie, ale mimo mózgu zalanego hormonami wiedziałam, że zbliża się ten dzień i że mój Mąż rocznice świętuje) i naprawdę ciężko mi pojąć dlaczego dopiero po tym smsie zrozumiałam jaka jest konsekwencja tej rocznicy – to znaczy, że rocznica ślubu nie jest wyłącznie moim świętem, ale mojego Męża też i w związku z tym ja też powinnam dać mu jakiś drobny upominek. Nieczęsto mi się zdarza, żeby coś tak bardzo umknęło mojej świadomości i żeby później w tak uderzający sposób się przypomniało. No i to jest wyjaśnienie, dlaczego nie jadam śniadań – po prostu nie mam czasu. Bo oto do wszystkich moich zadań do wykonania doszło jeszcze jedno, szalenie priorytetowe – zdobyć coś na prezent dla Męża. Logistycznie, dodajmy, było ono bardzo trudne do wykonania, bo jeśli miałby to być prezent kupny (a takie z reguły uskuteczniamy), to musiałabym wyjść z domu, jeśli zaś niespodziankowy to musiałabym zrobić to pod nieobecność Męża, to zaś oznacza, że natychmiast. Jestem natomiast słabo mobilna, bo odczuwam pewien lęk przed wychodzeniem z domu z noworodkiem i wolnobiegającą dwulatką.

Biłam się z myślami przez dłuższą chwilę i było to bardzo dramatyczne. Zwłaszcza, że ostatnio szalejące hormony naprawdę dodają dramatyzmu każdej mojej czynności. A cały czas w pamięci miałam jeszcze ponaglenie do wstawienia zupy. Postanowiłam jednak być dzielna. Bardziej niż zazwyczaj. Wstałam. Poszłam do kuchni i wstawiłam mniej pracochłonną wersję zupy, czyli jarzynową, w wersji wegetariańskiej i bazowej, gdyż piątek, a ja nie do końca na jarzynową byłam przygotowana. Plan mój przewidywał jednak ukatrupienie kilku ptaków jednym kamieniem (w wersji polskiej upieczenie kilku pieczeni na jednym ogniu), zamierzałam bowiem pójść do pobliskiego hipermarketu, tam zakupić prezent dla Męża, bo posiadają stoisko książkowo-płytowo-filmowe, dokupić zapasową mąkę do ciasta i warzywa do zupy jarzynowej, a przy tej okazji również załatwiłabym wyprowadzenie dzieci na spacer. Ogarnęła mnie taka duma i energia, że normalnie aż niebywałe. I prawie byłabym się już zebrała (dzieci były odsiusiane, nakarmione i ubrane, czyli gotowe), postanowiwszy zamiast śniadania, na które brakło czasu, wypić w drodze activię, gdy zdarzyła się moja najbardziej nieprzewidziana przygoda, która spowodowała rozstrój nerwowy ponad miarę.

Nikt by się zapewne nie spodziewał (w każdym razie ja się nie spodziewałam), że w wielkim mieście, we własnym mieszkaniu, na wysokim piętrze bloku można zaliczyć tak bliskie spotkanie z fauną. Oto bowiem gdy przechodziłam korytarzem, wzdłuż szafy z lustrami od góry do dołu, chcąc dołączyć do dzieci czekających w przedpokoju na wyjście z domu, śmignęło mi przed oczami coś, co w pierwszej chwili zarejestrowałam jako będące zwierzęciem, za duże na owada i czarno-białe, następnie zaś mój mózg skompilował te wszystkie dane w informację, iż najpewniej była to jaskółka. Oczywiście szczupakiem umknęłam w dalszą część korytarza, a jaskółka rozwaliła się o lustro. Zazwyczaj duże i żywe obiekty latające, wtargające na moją przestrzeń życiową wywołują we mnie reakcję automatyczną w postaci ucieczki z pola rażenia, bo zarówno ćmy, jak i wszelkie pszczoły, nie mówiąc już o ptakach, mogą mieć tendencję do latania jak głupie i wlatywania na przykład we mnie. Dlatego w pierwszym odruchu najbardziej zapragnęłam wyjść z domu i niech się ta jaskółka tam trzepie i obija o ściany ile chce. Nauczona doświadczeniem (z owadami pszczoło-podobnymi) wiedziałam jednak, że to chybiony pomysł, bo do tego domu musiałabym kiedyś wrócić. Dlatego też takie zwierzęta lepiej mieć na oku i wiedzieć, gdzie są, niż na przykład wracając napatoczyć się prosto na nie, prawda? Więc nie wyszłam. Odstawiłam wózek z dzieckiem młodszym jak najdalej od potencjalnego zagrożenia szalejącą jaskółką, a dziecku starszemu kazałam bezwzględnie stać przy tym wózku (o dziwo posłuchało niemal równie karnie jak zwykł to robić starszy brat). I poczyniłam wielki akt odwagi, to znaczy wróciłam do korytarza z lustrami. Jaskółka bynajmniej była daleka od szalenia. Ściśle rzecz biorąc leżała na podłodze pod lustrem, na szynie od szafy, tak śmiesznie, że w ogóle nie było jej widać łebka. I wyglądała na nieżywą. Fakt ten skutecznie powstrzymałby ją przed wlatywaniem we mnie, ale zrobiło mi się strasznie przykro, bo po pierwsze lubię zwierzątka, a po drugie jaskółki lubię wyjątkowo, gdyż jako dziecko uwielbiałam spędzać czas na balkonie wieczorami i słuchać ich pisków. Do tej pory jest to dla mnie jedna z najbardziej relaksujących i rozweselających rzeczy, bo piszczące jaskółki nieodmiennie oznaczają, że jest lato. Psychika ponaglała mnie, aby się pozbyć tego niepasującego obiektu z domu. Najpierw do głowy przyszedł mi pomysł, który zazwyczaj wykorzystuję przy wszelkich owadach, a którego nauczył mnie mój Mąż, czyli szklanka i kartka papieru (w tym wypadku pudełko, bo szklanka za mała). Kiedy jednak kontrolnie spojrzałam na jaskółkę z nieco bardziej bliska odkryłam, że choć leży zupełnie nieruchomo, to jednak oddycha! A skoro oddycha, to trzeba ją uratować. Ratowanie biednej, zapewne umierającej ze strachu jaskółki, dla kobiety atakowanej przez hormony to prawie jak potrzeba zapewnienia bezpieczeństwa dziecku. Pudełko zdecydowanie odpadało, wszak to niehumanitarne by było. Planowałam więc założyć rękawice kuchenne i przenieść jaskółkę na parapet, ale po wstępnych przymiarkach stwierdziłam, że rękawice kuchenne zanadto ograniczają ruchy rąk, a wszak taka jaskółka wymaga delikatnego traktowania. Więc nie pozostawało mi nic innego, jak wziąć zwierzę w gołe ręce, co oczywiście stwarzało gigantyczne zagrożenie, bo jak mi się taka jaskółka zacznie szamotać w dłoniach to niechybnie ją wypuszczę, a ona wplącze mi się we włosy i wtedy obie umrzemy ze strachu. Z walącym sercem (szczęśliwie bez śniadania podchodzącego do gardła) podeszłam więc niebezpiecznie blisko i w końcu wzięłam tę maleńką jaskółkę w ręce. O dziwo w ogóle nie zwariowała i nie zaczęła się szamotać. Była skulona i kompletnie nieruchoma, tylko leciutko zaczepiła mi się pazurkami o palec. Pozwoliła się przenieść na parapet w pokoju dziecięcym, gdzie ją położyłam, a ona sobie tam stanęła i wcale nie odleciała. Myślałam nawet, że może uszkodziła sobie skrzydło, a ona pozwoliła się pogłaskać po tym skrzydełku i patrzyła na mnie takimi maciupkimi oczkami jak paciorki. Jednak parapet był na ósmym piętrze, a dzień gorący, gdyby zatem taka jaskółka nie mogła odlecieć, to co by się z nią stało? Postanowiłam dostarczyć jej wodę, żeby mi chociaż nie padła z gorąca. Pobiegłam więc do kuchni, gdzie przez dłuższą chwilę roztrząsałam kwestię tego, w co dać takiej małej jaskółce wody, żeby była w stanie ją wypić. W końcu zdecydowałam się na pokrywkę od słoika, bo była odpowiednio płaska i z niskim brzegiem, wzięłam też trochę okruszków chlebowych. Kiedy wróciłam do parapetu jaskółka nadal tam była. Ale kiedy postawiłam obok niej wodę poderwała się i odleciała. I latała sobie tak przez dłuższy czas, aż w końcu w ogóle straciłam ją z oczu, ale i tak byłam szalenie szczęśliwa, że nie była ranna, a najgorszą konsekwencją tego wypadku dla niej było chyba tylko to, że zgubiła swoje stado, czy jak się tam to nazywa.

A kiedy już ochłonęłam po akcji ratunkowej jaskółki, podniesiona na duchu pięknem świata i własną odwagą wyszłam wreszcie do sklepu**. Spacer udał nam się nadzwyczaj, gdyż dziecko najmłodsze ma wielki afekt do wózka i pięknie spało przez cały czas, a starsza siostra poddaje się poleceniom coraz lepiej i daje się ją w miarę nieźle okiełznać. Doszliśmy więc sobie do sklepu i zrobiliśmy niezbędne zakupy (oraz kilka zbędnych), a na prezent dla Męża z braku ciekawszych opcji wybrałam płytę dvd, z filmem, który co prawda już oglądaliśmy, ale miałam jakieś dziwne przekonanie, że w telewizji, a bardzo nam się podobał. Napisałam nawet upewniającego smsa do Męża, z pytaniem, czy mamy ten film na dvd (co niweczyło aspekt niespodziankowy prezentu, ale ja i tak zawsze jestem w tym cienka), ale Mąż długo nie odpisywał, więc w końcu wyszłam ze sklepu. I oczywiście wtedy Mąż napisał, że niestety akurat ten film mamy na dvd. Mąż jest miły i ma optymistyczne podejście do życia, więc oczywiście napisał też, że to nic nie szkodzi, i najwyżej będziemy mieć dwa, a przecież liczy się pamięć, ale ja niestety nie jestem aż taką optymistką. A fakt, że cały mój wysiłek włożony w wyjście z domu, w dniu, kiedy miałam poświęcić cały czas na sprzątanie, pieczenie i inne bardzo ważne rzeczy, poszedł na marne, bo kupiłam bezsensowny prezent, sprawił, że szczerze mówiąc wpadłam z powrotem w psychiczny dołek, gdzie nie ma zdecydowanie miejsca na dobry humor, ani radość z jaskółek i z własnej dzielności. Potem zaś postanowiłam wrócić do sklepu i spróbować przynajmniej zwrócić płytę, co oznaczałoby, że nadal nie miałabym prezentu, ale przynajmniej odzyskałabym pieniądze (małe, ale zawsze). Zaciągnęłam więc dzieci z powrotem, choć małe przejawiało pewne oznaki zbliżającego się przebudzenia, a do większego straciłam cierpliwość i byłam nawet trochę niemiła, czego strasznie nie lubię, bo wiem, że moje umiejętności radzenia sobie z dziećmi są bardzo bezpośrednio powiązane z tym, jaki mam humor. Co jest okropne i mam siebie dosyć. Na szczęście do sklepu było bardzo blisko. A w sklepie wszyscy odsyłali mnie do innej lady, albo do kolegi, albo do koleżanki i tylko pan ochroniarz był na tyle miły, że wpuścił mnie na teren sklepu z zakupami i nawet mi nie wystawiał kwitka. W międzyczasie odbyło się jeszcze kilkuminutowe przeszukiwanie portfela, bo do reklamacji potrzebny przecież jest paragon, a ja zawsze biorę paragony, więc dlaczego, do cholery, nigdzie go nie ma? Paragon w pośpiechu i obładowaniu dziećmi wepchnęłam po prostu do torby wózkowej zamiast do portfela, ale szczęśliwe znalazł się wreszcie. Kiedy doszłam już do odpowiedniej koleżanki za odpowiednią ladą, ciągnąc za sobą wózek obwieszony torbami i Natalkę, pani zawróciła mnie do pań u których byłam przed momentem, z tym tylko, że poszła przodem. A Natalka oznajmiła, że nie chce już loda, którego jej wcześniej kupiłam i że ja mam go wypić (od spodu, gdyż lód był w wafelku i już przeciekał). Podreptałam więc za panią do poprzednich pań, znów z wózkiem, torbami i dzieckiem oraz cieknącym lodem w ręce. Następnie zaś stojąc przy odpowiedniej ladzie i czekając aż jedna pani wypisze odpowiedni kwitek, a druga zrobi zwrot pieniędzy na moją kartę, pochłonęłam w trybie ekspresowym tego cieknącego loda. Ja i moje wszystkie nerwice nienawidzimy takich sytuacji, gdyż wyglądam wtedy zapewne jak jakaś niekumata baba, która pakuje sobie wafelek w całości do ust, a następnie z klejącymi łapkami próbuje uporać się z szukaniem karty w portfelu. No i mówić nie może, bo pogryzienie takiego wafelka trochę trwa. W tym miejscu najodpowiedniejszym określeniem tego, jak się czuję jest fejspalm. Odkąd mam dzieci próbuję się jednak przekonywać, że nieważne jak idiotycznie wyglądam, dla moich dzieci nie ma to znaczenia. A płytę udało się oddać, choć pani była nieco zdziwiona, że zwracam towar jakieś dziesięć minut po odejściu od kasy.

Wróciliśmy do domu, po odbębnieniu skakania po wszystkich kamieniach po drodze (jakiś inteligent wpadł dawno temu na pomysł upiększenia naszego osiedla mnóstwem większych i mniejszych głazów, nie pomyślawszy jakie to może mieć konsekwencje dla rodziców), po jakichś dwóch godzinach. Dokończyłam produkcję zupy, w międzyczasie nakarmiłam syna i o 17.05 nalewałam zupę do miseczki, tylko lekko dobita tym, że miała być na 15. A w tym właśnie momencie zadzwonił mój Mąż. Po kojącym wstępie o tym, że jest bardzo niefajnie i ogólnie ma złe wiadomości, w czasie którego moja głowa wyprodukowała już kilka alternatywnych historii o tym, jak samochód nadaje się do kasacji, lub został ukradziony, Męża zwolniono z pracy oraz – wersja najgorsza – po tym, jak Mąż dojechał do przedszkola, aby odebrać Gabrysia, okazało się, że był jakiś wypadek i nasz syn leży w szpitalu i nie wiadomo czy przeżyje, Mąż oznajmił mi w końcu, że stoi w korku na moście Grota. Co istotnie jest niefajne, bo w tym miesiącu to tata odbiera Gapcia z przedszkola, żebym miała trochę czasu na wdrożenie się w ogarnianie trójki dzieci, a dzieci podrosły i może nabrały odporności, a przedszkole zamyka się o 17.30. Stanie w korku na moście Grota oznacza więc, że tata do przedszkola nie zdąży. Muszę zainterweniować ja. Mogę porzucić miskę z zupą. Ale o 17.05 nie zdążę już do przedszkola na 17.30. Za radą Męża postanowiłam być raz burżujem i wezwać taksówkę. Odnalazłam nawet w necie kilka numerów różnych korporacji, ale chyba ze względu na godziny szczytu, wszędzie było zajęte, a pani, która w końcu odebrała powiedziała, że taksówkę może mi przysłać za pół godziny. Tymczasem zrobiło się 10 po i nie miałam nawet po co wychodzić z domu. Atakowana wizjami syna w pogotowiu opiekuńczym i niebieskiej karty zadzwoniłam do Męża, pochlipując. Ale mój Mąż w tym czasie już ratował świat, jak zwykle, i pędził do przedszkola wyjechawszy jakoś z korka. Dziesięć minut przed zamknięciem  przedszkola syn został odebrany, a panie podobno zapewniały, że nie tak od razu oddają dzieci do pogotowia opiekuńczego.

O jakiejś 17.30 zjadłam pierwszy posiłek w ciągu tego dnia. Jeśli nie liczyć szczątków loda.

Następnie Mąż uratował świat do końca, zabierając nas wszystkich na lody do naszego ulubionego centrum handlowego, gdzie dzieci mogły spędzić chwilkę na zabawie klockami lego, a mama mogła zakupić przy okazji prezent a rocznicę.

Spóźniliśmy się na ulubioną dobranockę, ale szczęśliwie rybka Mini-Mini jeszcze nie spała. Nic nie było sprzątnięte, a żadne z dwóch ciast nie było upieczone. Dzieci zostały położone spać o 21.30, bez mycia zębów. I dopiero wtedy przypomniałam sobie, że chyba koniec końców nikt nie zadzwonił do Cytrynny z życzeniami.

Aby dopisać do tego dnia jakieś zakończenie dodam, że wieczorem (jak to zazwyczaj robię w czasach, gdy mam małe dzieci) pochłonęłam pół tabliczki białej czekolady, aby uzupełnić braki energetyczne. Dziecko najmniejsze od paru dni ma jakieś drobne kłopoty trawienne i domyślam się, że to przez mój tryb odżywiania, choć mimo całej mojej wiedzy o małych dzieciach, jakoś nie potrafię się przekonać, że to, co ja jem, naprawdę trafia do mojego dziecka z mlekiem. Na wieść o tym, że Cytrynna (też karmiąca) nie je grzybów ogarnęły mnie takie wyrzuty sumienia, że chyba aż zmienię jednak mój tryb życia i zacznę jeść jak a matkę karmiącą przystało. Po procederze żarcia czekolady posprzątałam jednak z grubsza to, co się dało bez budzenia dzieci. Jak również upiekłam ciasto. Jedno. Tartę gruszkowo-figową. (Która, choć eksperymentalna i własnego pomysłu wyszła nieźle, a przynajmniej mi smakuje, choć nie wiem, co na ten temat sądzą moi teściowie, gdyż są kulturalni i jedzą wszystkie moje ciasta, którymi ich atakuję w obfitości przy różnych okazjach, bez zbędnych komentarzy). A na sam koniec poszłam spać o 3.50.

* a prawdopodobnie z daty wynika, że przedwczoraj, bo do północy zapewne nie zdążę opublikować wpisu

** w tym miejscu zapomniałam jeszcze dopisać jak proza życia ma się do dowcipów o blondynkach: wychodzimy z mieszkania, ja zamykam drzwi na klucz, a Natalka biegnie do wind, proszę więc „Natalka, zawołaj windę”, na co Natalka „windo! windo!”

[stay]

Nie jest to dobry początek, ale prawda jest taka, że mam jakąś dziką depresję poporodową, szalejącą bardziej, niż mi się to do tej pory zdarzało. Co jest oczywiście beznadziejne, ale naprawdę ciężko mi na to cokolwiek poradzić. Chyba więc rodzenie na początku 38. tygodnia ciąży nie jest dobrym pomysłem. Co mnie nie dziwi, bo wiedziałam o tym od początku i dla odmiany wcale tego nie planowałam (co nie znaczy, że taka wizja nie przemknęła mi przez głowę, w związku z przewidywaniami pani doktor – która mnie badała i wiedziała, jak się sprawy mają, w przeciwieństwie do doktorka Abudabi, który mnie nie badał i wyznaczył mi wizytę na 2. września, i na tej wizycie chciał mi dopiero dawać skierowanie na badania wymagane do porodu… może powinnam być wredna i upublicznić nazwisko tego pana, żeby było wiadomo u kogo nie prowadzić ciąży). W każdym razie fakt, że nie byłam mentalnie przygotowana na to, że mam rodzić wpłynął na moje niezbyt pozytywne nastawienie do całości. Nie oznacza to, że coś było nie tak. Ale jednak niemrawo rozkręcający się poród, wracanie od teściów o 7 rano i to niestety z przeczuciem, że to na marne, a potem siedzenie przez kilka godzin w izbie przyjęć, z padającym deszczem w tle było jakieś takie dołujące. A w ogóle to nie zdążyłam posprzątać, uprać ciuchów dla malucha, spakować torby do szpitala i uszyć kocyka (!). No lipa jak się patrzy.

Mimo tego urodziłam i cieszę się, bo w tego typu zawirowaniach zwykłam dopatrywać się tej części mapy*, której nie widzę i się nie spodziewam. I mimo że ogólnie wszystko jest w najlepszym porządku, a ja nie mam brzydkich objawów, jak na przykład niechęć zajmowania się dzieckiem, to jednak mam jakiś paskudny dołek, z którego mój dzielny Mąż musi mnie regularnie ratować.

Odczuwalność dokonujących się zmian w życiu wyleciała tak czy siak ponad poziomy. Jeździmy nowym samochodem, mamy trójkę dzieci, za miesiąc najprawdopodobniej zacznę studia. Jednocześnie mamy rok w zawieszeniu, w oczekiwaniu na przeprowadzkę w bardziej korzystne rejony (jeśli dobrze pójdzie). A to, co do tej pory było pewną stałą w naszym życiu małżeńskim najpewniej ma przed sobą ostatni rok dogorywania (że tak brzydko to określę). Ludzie się wykruszają, a ja nie lubię zmian personalnych, zwłaszcza, że nie należę do osób nawiązujących nowe kontakty z łatwością i perspektywa znajdowania sobie nowych znajomych zupełnie mnie nie cieszy.

Ale kocyk uszyłam. Jest przemięciutki, gdyż ma nie tylko spód z minky a wierzch z cudownej flanelki, ale także grubszy i bardzo puszysty wkład. Niestety jest też uszyty tak nieumiejętnie, że nawet ja która nie umiem szyć nie jestem w stanie tego zdzierżyć, ale nie będę go już przerabiać. Gdyż jakkolwiek byłby brzydki, to jest to kocyk do użytku mojego dziecka i włożyłam w niego tyle miłości, że barbarzyństwem byłoby doprowadzanie go do perfekcji, jakby to był jakiś anonimowy kocyk na sprzedaż.

Dwa dni temu miałam poważny plan zakończenia pisania bloga i kryzys ten nie został bynajmniej zażegnany na dobre. Ale póki co Mąż przekonał mnie, że byłaby to nieodżałowana strata w naszym życiu, wykraczająca poza negatywne skutki i wszystkie wredne ukryte czytelniczki, wścibskie koleżanki z liceum, które poprawiają sobie humor śledząc życie zmarnowanego talentu i przekonując się, że mam jeszcze gorzej, niż gdybym była kierowcą autobusu** oraz innych hejterów i złoczyńców, od których roi się w internecie. W gruncie rzeczy spróbuję myśleć, że czytają mnie tylko trzy… no góra z sześć osób i już. Nie wiem tylko jak długo jeszcze pożyję z moją zrypaną psychiką, która nie pozwala mi nawet udzielać się na fejsie i wypisywać dziesięciu książek, które zapadły mi w pamięć, gdyż są to zbyt głupie książki i wyszłoby że jestem jeszcze bardziej beznadziejna, niż to widać na pierwszy rzut oka.

 

* chodzi o moją prywatną teorię na to, co rządzi życiem człowieka, a jakby to przełożyć na bardziej mądrze, czy źródło kontroli znajduje się wewnątrz czy na zewnątrz; był to temat mojego pierwszego wypracowania w liceum, które spowodowało, że zostałam zmarnowanym talentem; teoria moja jest taka, że mamy wolną wolę i możemy wybierać drogę, ale nie mamy mapy i w gruncie rzeczy nie wiemy do końca dokąd zmierzamy, jak również brak nam informacji o przeszkodach na drodze, co powoduje, że niekiedy wkrada nam się ingerencja z zewnątrz, od podmiotu posiadającego naszą mapę

** taką przyszłość wróżyła mi moja wychowawczyni, na podstawie tego, że siedziałam w ostatniej ławce i wciskałam się w ścianę

[pociąg byle jaki]

Parę dni temu jechaliśmy z mym Mężem pociągiem. Było to ekscytujące doznanie i to z wielu powodów. Najpierwszy powód był taki, że chcieliśmy kupić bilety on-line, ale okazało się to być bardziej skomplikowane, niż sądziliśmy. To znaczy ja oczywiście sądziłabym, że to bardzo skomplikowane, ale szczęśliwie mam Męża, który bez stresu podchodzi do komputerów i w ogóle wszystkiego (o tym później) i na przykład dzięki temu doskonale radzi sobie z dokonywaniem różnych operacji przez internet i potrafi nawet z telefonu zrobić sobie błyskawiczny przelew stojąc przy kasie i nie brakuje mu kasy na zakupy, jak już je ma w koszyku. A ja w takich sytuacjach mogę najwyżej sprawdzić, czy mam gotówkę (lub wysłać Mężowi rozpaczliwą wiadomość, żeby mi zrobił przelew). (Żeby nie wyjść na totalną sierotę dodam jedynie, że w praktyce też radzę sobie z moim kontem internetowym i umiem zrobić przelew, ale jednak zawsze napawa mnie to pewnym przerażeniem). No, więc Mąż chcąc kupić bilety bez stania w kolejce do kasy zamówił je przez internet i nawet za nie zapłacił. Tymczasem już po kilku minutach internetowy system rezerwacji biletów przywrócił nas do rzeczywistości, wszak rzeczywistość jest taka, że tego typu nowoczesności mało kiedy działają tak, jak tego po nich oczekujemy. Albowiem system stwierdził, że nie dociera do niego przelew naszych jakże drogocennych pieniędzy i jeśli nie dotrze wciągu pół godziny to jednak będziemy musieli udać się do kasy. Oczywiście po pół godziny przelew nie dotarł, transakcja została anulowana, a nasze pieniądze – jak nas komputer poinformował – miały nam zostać „automatycznie” zwrócone w terminie do trzech dni roboczych. Co jest w istocie szalenie automatyczne. Zwłaszcza, że tymczasem jednak jedna porcyjka pieniędzy poszła, a biletów ani widu, ani słychu i jeszcze trzeba w trybie pilnym jechać na dworzec. Na dworcu biletomaty podawały sprzeczne informacje, postanowiliśmy więc nie ryzykować bezowocnego wydawania kolejnej porcji pieniędzy i mój dzielny Mąż pobiegł do kasy. A kto był kiedyś na dworcu centralnym w Warszawie, ten zapewne zdaje sobie sprawę, że zakupienie biletu na pociąg, który odjeżdża za pięć minut mija się z celem, bo kupisz bilet, a pociąg odjedzie. Nie pomogło nawet to, że postanowiłam – co mi się nie zdarza właściwie nigdy – skorzystać z mego uprzywilejowania i podeszłam do kasy oznaczonej jako honorująca przywileje niepełnosprawnych i głuchoniemych (do których się wprawdzie nie zaliczam, ale nie zaliczali się do nich chyba tym bardziej państwo okupujący okienko przede mną, którzy bardzo długo szukali pieniędzy). Kiedy zbliżyliśmy się do okienka nasz pociąg został właśnie ogłoszony jako odjeżdżający, a ja w odruchu gonienia go odeszłam już dwa kroki od kasy. Pani kasjerka ofuknęła więc mojego Męża, że się wpycha do nieodpowiedniej kolejki. I bardzo dobrze, bo mielibyśmy bilet a pociągu nie. Tymczasem na ile pozwalają mi warunki pobiegliśmy na peron. Zbiegaliśmy nawet nieruchomymi schodami, patrząc jak nasz pociąg odjeżdża. I wtedy stało się coś niebywałego. Mianowicie pan konduktor, stojący w drzwiach przedostatniego wagonu zauważył nas zbiegających i choć pociąg był już w ruchu, ten przemiły pan machnął do kogoś innego i pociąg się zatrzymał. I wsiedliśmy. Było to o tyle niebywałe, że nieczęsto się zdarza, aby jakiekolwiek pojazdy komunikacji zbiorowej zatrzymywały się w oczekiwaniu na biegnących pasażerów (częściej odjeżdżają, choć pasażer zdąży nie tylko podbiec, ale i kilkakrotnie nacisnąć przycisk otwierania drzwi). A już w życiu nie zdarzyło mi się, aby zatrzymano dla mnie pociąg. Moja wiara w ludzi przeskoczyła na następny lewel. Następnie zaś znaleźliśmy sobie przedział i po pięciu minutach zorientowaliśmy się, że zamiast w stronę dworca zachodniego, zmierzamy prościutko na dworzec wschodni, czyli w zupełnie przeciwnym kierunku.

Gdybym była w tym pociągu sama to zapewne wysiadłabym na pierwszym przystanku, czyli na wschodnim właśnie, zanim jeszcze kupiłabym bilet, a zwłaszcza zanim pociąg powiózłby mnie w nieznanym kierunku. Ale szczęśliwie byłam z mym Mężem i jego smartfonem (którego szczerze nie znoszę, ale czasem się przydaje, niech już będzie). I dzięki kooperacji Męża i smartfona szybko uspokoiliśmy się, że pociąg jedzie tam, gdzie powinien, z tym że jakąś inną niż znana nam dotychczas trasą (trochę jakby okrężną, ale ja tam nie wiem, w sumie czas podróży nie różnił się wiele). A dzięki karteczce od miłego pana konduktora, informującej, że zgłoszono brak biletu nie zabuliliśmy nawet żadnego mandatu ani chyba jakiejś specjalnej nadwyżki, choć dwa bilety i tak były osłabiająco wręcz drogie. Nie wiem czy mi to rekompensuje nawet fakt, że pociąg jakościowo był niemal całkiem europejski, miał działające światło, był czysty, schludny i – mimo drugiej klasy – miał sześcioosobowy przedział, a co więcej posiadał bajer w postaci gniazdek przy każdym siedzeniu i mogliśmy sobie pokorzystać z laptopa w czasie jazdy. Po dojechaniu na miejsce zaś okazało się, że leje, co mi przypomniało poprzedni chyba i jedyny, też chyba, raz, kiedy przyjeżdżałam pociągiem, tam, gdzie teraz. I było to szalenie sentymentalne. I nawet romantyczne, choć zapewne odczuwałabym romantyzm daleko bardziej intensywnie, gdyby mi go nie zagłuszały inne odczucia, głównie cholerne zimo, bo akurat ten lejący deszcz był początkiem ochłodzenia, a ja byłam w bardzo plażowej sukience, gdyż jeszcze kilka godzin wcześniej panowały upały i okazało się, że zapomniałam spakować w ramach naszego mikroskopijnego bagażu mojego sweterka.

Z innych rzeczy, których nie boi się mój Mąż, a których ja się boję lub przynajmniej odczuwam w związku z nimi pewien stres, należało by wymienić jeszcze wydawanie pieniędzy. Mój Mąż ogólnie został w naszej rodzinie osobą zarządzającą finansami, właśnie dlatego, że mnie to zanadto stresuje. Idzie mu całkiem nieźle, przynajmniej o tyle, że gdybym ja miała decydować o zakupach wartości powyżej stu złotych zapewne nigdy nie kupilibyśmy nic takiego. Mąż zaś ostatnio poczynia coraz śmielsze zakupy, rzekłabym, i jest to z pewnością spowodowane tym, że jest mężczyzną. Choć może nie emanuje testosteronem na lewo i prawo, i jego koleżanki wcale się go nie boją, ani nawet nie zawstydzają się odpowiednio, gdy je komplemenutuje, a ja wcale nie jestem zazdrosna i razem z nim komentuję panie na ulicach stolicy, które wszakże niekiedy ubierają się bardzo nieskromnie, tak że im na przykład widać bieliznę. Ale za to kupił sobie dziś wiertarko-wkrętarkę, aby powiesić półkę na książki dla naszych dzieci, bo zaprzyjaźniony majster, dysponujący sprzętem wszelakim jest zbyt zajęty i Mąż postanowił wziąć sprawę w swoje ręce. Dokonuje też znacząco droższych zakupów, takich, na jakie ja bym się zapewne nigdy nie odważyła. A gdybym mogła, to i jego odwiodłabym od tych zakupów, choć są one w stu procentach uzasadnione i niedokonywanie ich byłoby głupotą. I choć pieniądze się rozchodzą w wakacje w tempie nadmiernym, to jednak mój dzielny Mąż zawsze ma na czekoladę i ciasteczka dla swej żony, aby żona czuła się rozpieszczona i bezpieczna.

Zaś wiercenie w ścianach i próby samodzielnego zamocowania półki są kolejną rzeczą, na którą ja nigdy bym się nie odważyła, bo przecież nigdy jeszcze tego nie robiłam i nie wiem jak to się robi, a ściany są wszak świętością i nie wolno ich zniszczyć. Mój Mąż natomiast wiercił dziś pół popołudnia. Skutek nie jest jeszcze dopracowany, ale jest nadzieja, że po upływie ciszy nocnej wiercenie zostanie dokończone i będziemy mogli sfinalizować przeróbkowanie pokoju naszych starszych potworków. Gdyż jesteśmy właśnie w końcówce drugiego wyjazdu potworków do babci (a właściwie w chwili obecnej to wręcz na drugi koniec Polski, do kuzynki), a plany mamy dalekosiężne i chcielibyśmy ogarnąć jeszcze resztę mieszkania. Idzie nam opornie, ale i tak poczyniliśmy znaczące postępy, zwłaszcza w robieniu mnóstwa rzeczy, których zazwyczaj nie robimy (na przykład w gruntownym odkurzaniu, takim z odsuwaniem mebli). I choć ja oczyma wyobraźni bardzo wyraźnie widzę już, że za chwilę wrzesień, a ta wizja mnie w dużym stopniu martwi, to jednak wakacje te mogę uznać za dość aktywne jak na nas i całkiem przez to udane. Cele, których nie udało mi się póki co osiągnąć, przełożę sobie po prostu na później, wszak może jeszcze uda mi się kupić maliny i zrobić syrop, a na grzyby pora będzie sprzyjająca jeszcze przez dłuższy czas. Cel, który prawdopodobnie będę musiała odłożyć na w ogóle później to niestety moje zamierzone studia, gdyż z natłoku wydatków nie mamy za bardzo z czego opłacić czesnego za pierwszy semestr :(. A tak dalekosiężnego rozpieszczania żony niekiedy nawet mój Mąż nie jest w stanie dokonać…

[ghost stories]

Poważnie podejrzewam, że wena twórcza jest u mnie ściśle powiązana z poziomem hormonów. Gdyż absolutny jej odpływ zauważam w końcowym okresie każdej ciąży. Ale z biegiem lat mój Mąż zmienił się w takiego tyrana, że teraz zmusza mnie do pisania, nawet jak nie mam weny w ogóle. (najpewniej zawsze był takim tyranem, tylko kiedyś ja byłam bardziej ekspansywna i nie dawałam się stłamsić, a teraz już się daję)

Mąż mi kazał napisać przynajmniej, że go kocham, co oczywiście jest prawdą, ale samo w sobie słabo się nadaje na notkę. Próbował też na mnie wymóc, żebym napisała jak wyglądały nasze zaręczyny, bo właśnie nastała (od godziny i kwadransa) siódma rocznica tychże, a my, wbrew opiniom, że to żadna okazja, obchodzimy takie rocznice, bo zawsze to okazja, żeby sobie strzelić po prezenciku. Nie uległam jednak tym niecnym naciskom, gdyż po pierwsze i najważniejsze – nie mam weny, po drugie i nie mniej ważne nie lubię się roztkliwiać nad własnym życiem na forum publicznym, po trzecie zaś z pewnością nie zmieściłabym się w limicie czasowym (mam skończyć nim wysłuchamy całej płyty Coldplay, która jest częścią mojego prezentu, aby przejść do części drugiej, to znaczy zainaugurować maraton Harrego Pottera).
A zanim skończy się płyta nie zdążę też opisać naszego spontanicznego wypadu nad morze, który był mega i żałuję, że nie jesteśmy Kulczykami i nie stać nas na dłuższe takie wypady. Nie czas jest to również zapewne na to, aby się rozpisywać o tym, jak nam dobrze, bo dzieci zostały oddelegowane na wakacje do dziadków, siedzą całymi dniami na plaży i jest im wesoło. Świetnie też się z nimi gada przez telefon, Gabryś opowiada całe przygody, Natala zaś zapodaje komunikaty w rodzaju „oglądamy Kung Fu Pandę”, „sią koty w domu” lub „mmm ciują się koty”. A my śpimy w takich godzinach, że zwykłym śmiertelnikom to w ogóle nie przystoi, od czasu do czasu coś sprzątniemy, a główne nasze wysiłki koncentrujemy na przygotowaniu dla naszych potworków wspólnego pokoju, bo pora najwyższa, aby Natala wyniosła się z naszej sypialni.

Gdyby nie ten cholerny upał to byłabym nawet całkiem żywa, a tak to tylko leżę i zdycham, 042pomiędzy jedną szklanką zimnego soku, a drugą (szklanki podaje Mąż). I zapewne wkład pracy z mojej strony byłby większy, a tak to tylko się relaksuję z niewielkimi przerwami. Tak ogromnego lenistwa nie zaznałam dawno i mój mózg ma trudności, aby owo lenistwo ogarnąć. Lenistwo ponad poziom jest wręcz, powiedziałabym, irytujące.

[szantażyk emocjonalny]

Piszę tylko dlatego, że Mąż mnie zmusza. Chodzi za mną (kiedy ma okazję) i mendzi, żebym coś napisała (ojej, tutejszy słownik twierdzi, że zna takie słowo jak „mendzi” oraz że zapisałam je poprawnie). Ale będę złośliwa i wcale nie napiszę dużo. A przyczyny mego niepisania są takie, że przeżywam napadające mnie okresowo zniechęcenie do społeczeństwa, a co za tym idzie do tego, aby się z tym społeczeństwem dzielić moim życiem. Szczerze mówiąc z każdym nawrotem tego kryzysu mam coraz większą pewność, że w końcu przyjdzie pora na zamknięcie bloga. Gdyż konwencja bloga parentingowego nie wchodzi w grę (nie byłabym w stanie tyle się wymądrzać).

Jedyne, co jestem w stanie Ci zaoferować, Mężu, to punkcikowe odnotowanie wydarzeń z ubiegłego miesiąca, a i tu nie obiecuję, że wykażę się wielką dokładnością. A zatem od 9. maja:

  • miałam imieniny i dostałam prezent, który okazał się niezwykle trafiony i przydatny, a mianowicie sprzęt grający jakości lepszej niż to, co mieliśmy dotychczas; jest to o tyle warte odnotowania, że ów prezent znacząco powiększył repertuar moich możliwych aktywności wieczornych, a mianowicie mogę teraz słuchać po nocach radia (w jakości wystarczającej, aby nie było to frustrujące), a to z kolei znacząco poprawia jakość mego życia
  • w związku z tym, że mogę sobie słuchać radia, spędziłam kilka niezwykle satysfakcjonujących wieczorów na szyciu; jest to zdecydowanie epokowe wydarzenie, gdyż właściwie jest to moje pierwsze poważne szycie i tym samym poczułam coś w rodzaju odrobiny samorealizacji; bezpośrednim motywatorem była oczywiście Cytrynna, której to wysłany został pierwszy mój poważny wytwór z przystawką; od tamtego czasu powstały jeszcze dwa kocyki, jeden w liski, dla naszego Syna, a drugi w babuszki, dla naszej Córki – oba zostały przyjęte w miarę entuzjastycznie i są w ciągłym użyciu
  • nasz Syn skończył pięć lat, co zostało odpowiednio 054zaświętowane oczywiście, ze specjalnym udziałem dziwadełkowego tortu w polewie (nie kremie, podkreślam) truskawkowej, wykonanego przez mojego Męża i jego Teściową (gdyż ja chwilowo zaniemogłam)
  • przeżywamy kolejny okres, kiedy nie jest tak pięknie, jak bywało i borykamy się z problemami wychowawczymi, co jest bardzo frustrujące; jednocześnie jednak Córka przeżywa rozkwit słownictwa i ogólnie wszystkiego – codziennie kilka razy uracza nas czymś, co prawdopodobnie jest rodzajem żarciku, choć nie wiemy, co miałby on oznaczać, a żarcik brzmi: „wies co?” „co?” „kupili jajko!”; potrafi także posyłać rozbrajające spojrzenia, przechylając główkę i robiąc minę księżniczki i pyta „co to znaczy mmmm?” (bo mama chwilę wcześniej odpowiedziała „mmmm” na jej pytanie (gdyż myła zęby)); bywa nadal księżniczką, aczkolwiek również zdarza jej się być żółwikiem, a nawet pierogiem; nie lubi, kiedy mama jest smokiem, lwem lub niedźwiedziem, za to aprobuje bycie dżdżowniczką; wszystkie owady są komarami i są złowrogie (gdyż ją kilkakrotnie dotkliwie podziabały); zna też wszechświat w stopniu zadziwiającym, na przykład ostatnio na spacerze zawołała mnie, abym zobaczyła „mecha” – obiekt ten okazał się być mchem i oboje z Mężem jesteśmy zadziwieni, że ona wie, co to jest, jak wygląda i jak się nazywa, gdyż raczej nikt z nas jej tego nie mówił, a nie przypuszczamy, aby wiedza na temat mchu była czymś wrodzonym; zaś sąsiadom przedstawia się jako Natalka i twierdzi, że ma dziewięć lat
  • ponadto spotkała nas smutna okoliczność, a mianowicie nasz Królik odszedł do 270krainy wiecznych łowów (w trybie dość szybkim, ale naturalnym i z naszą świadomością, więc obyło się bez najgorszego przewidywanego przeze mnie scenariusza); Królowa nasza spędziła z nami grubo ponad sześć lat i mamy nadzieję, że była choć trochę szczęśliwa w tych okolicznościach
  • minęło nam również siedem lat, odkąd jesteśmy z moim Mężem razem; przybyło nam dzieci i kilogramów, zaś ubyło włosów i romantyzmu (wszystko to, prócz dzieci, odnosi się bardziej do mojego Męża niż do mnie; mimo to jestem szczęśliwsza i psychicznie zdrowsza niż byłam siedem lat temu, a moja uszczypliwość wynika jedynie z tego, że nie potrafię obiektywnie stwierdzić, czego ubyło, a czego przybyło mnie)
  • przypadkiem zapisałam się na studia podyplomowe, które co prawda chciałam zrobić, ale jestem prawie pewna, że zrezygnuję z tego zamiaru pod wpływem naporu niekorzystnych warunków środowiskowych, które chwilowo wydają mi się nie do pokonania
  • moja wątroba trzyma się dzielnie, co mnie cieszy niezmiernie
  • jeszcze tylko jutro i zaczniemy wakacje (przynajmniej w miarę, bo to jeszcze zależy od mojego Męża i jego studiów).

[klęska urodzaju]

Nie taki powinien być tytuł, gdyż zasadniczo chodzi mi bardziej o urodzaj klęsk, aniżeli o klęskę urodzaju. Ale jakoś mi to nie brzmi. (Podobnie jak pani Gessler, pytająca właśnie w telewizorze: „a dlaczego to jest przepołowione przez połowę?”; prawdopodobnie powinno być przepołowione przez jedną trzecią).

Zło dnia dzisiejszego polega na tym, że za dużo mi się zwala na głowę, jedno za drugim i w takiej sytuacji padają mi bezpieczniki i na przykład jak Mąż wraca z pracy to musi mnie w trybie pilnym ratować, bo ja tylko siedzę i płaczę. Takie padnięcie bezpieczników nie zdarza mi się zbyt często, gdyż zazwyczaj ratuję się sama, ale czasem Mąż wraca akurat w momencie, kiedy nie zdążę się jeszcze uratować.

Naczelne zło to ogólnie to, że nadchodzi weekend. Paradoksalnie, choć weekend powinien być wielkim dobrem, dla mnie czasem nie bywa. Dzieje się to wtedy, gdy Mąż akurat ma zjazd. To oznacza dla nas dwa tygodnie robocze pod rząd, bez żadnej przerwy, a nawet z brzydkim spotęgowaniem roboczości pośrodku. W czasie takiego weekendu siedzę w domu sama z dziećmi jeszcze bardziej niż zazwyczaj, bo zazwyczaj Mąż wraca mniej lub bardziej wieczorem (w wersji najoptymistyczniejszej, acz najrzadszej po 16, w wersji najpesymistyczniejszej na 20, na usypianie), a w roboczy weekend wraca w nocy. Choć w tym semestrze jest znacząco lepiej, bo w soboty mężowe zajęcia kończą się na tyle wcześnie, że zdąży z reguły wrócić na usypianie dzieci***. Ale to i tak sprawia, że mam więcej godzin pracy niż w zwykły dzień, a przerwy zero i jest to dla mnie niezwykle trudne do przeżycia (wiem, nie powinnam narzekać, wszak przynajmniej mam Męża, który jest w domu co dzień chociaż na chwilę). Taki nadchodzący weekend wysysa ze mnie energię niczym wampir energetyczny i sprawia, że wszystkie inne, nawet stosunkowo drobne potknięcia, rosną ze trzy rozmiary.

Dziś od rana napadają mnie zaś zła pomniejsze. Nie liczę już nawet tych zwyczajowych, jak na przykład to, że Córka mi nie chce jeść, że jest bałagan, a czasu na posprzątanie jest mniej, niżby się wydawało. Pierwsze zło pomniejsze dzisiaj to był kierowca, który bardzo brzydko przejechał przez skrzyżowanie Reymonta z Perzyńskiego, gdzie pojawiam się regularnie i przechodzę przez przejście dla pieszych. Ja otóż przechodziłam sobie legalnie na zielonym świetle, a pan (domniemany, nie sprawdzałam) skręcał z Perzyńskiego w lewo, w Aleję Reymonta. I nie ustąpił mi (oraz paru innym osobom), tylko śmignął sobie przede mną. Oczywiście jestem zapobiegawcza na tyle, że nie miał szans mnie potrącić, bo zawsze wchodzę na przejście z wielką ostrożnością, nawet jeśli mam zielone świecące już od dłuższej chwili. Wszak pcham przed sobą wózek z dzieckiem. Ale mnie zdenerwował bardzo, a parę innych osób jeszcze bardziej, bo one nie miały przed sobą wózka i nie wchodziły na jezdnię tak ostrożnie jak ja.

Drugie zło, choć akurat nie tak bardzo irytujące, to towarzystwo towarzyszące mi przez część drogi do domu, a mianowicie pani z dziećmi oraz wujkiem (?). Dzieci – dwaj chłopcy, na oko z 7-8 lat, prawdopodobnie z pewną różnicą wieku, ale ciężko stwierdzić, zresztą wolałam się nadmiernie nie przyglądać, bo kto wie, jak mogliby zareagować. Od momentu, kiedy wypadli z klatki bloku, który właśnie mijaliśmy, pragnęłam się jakoś od nich odseparować, bo byli tak głośni, biegający i na oko patologiczni (przepraszam, wiem, że to nieładnie mówić tak o ludziach, ale cóż ja poradzę, że tak było?), że czekałam tylko, kiedy zaczną nas zaczepiać lub napadać. Ich mama okazała się pasować do synów, a wujek, niewiadomego pochodzenia, dopełniał całości. Wujek palił papierosy, co mnie bardzo drażni, zwłaszcza u ludzi, którzy idą tuż przede mną, na tyle blisko, że dym leci na mnie, ale jednocześnie na tyle szybko, że nie jestem w stanie ich wyprzedzić (zwłaszcza będąc objuczona mymi dziećmi) oraz przeklinał bardzo soczyście i obficie. Mama zaprowadzała dyscyplinę poprzez ciągnięcie chłopców za ramię (nie lubię, choć rozumiem jej nerwy). Chłopcy biegali, krzyczeli i niebezpiecznie interesowali się moimi dziećmi, zwłaszcza, gdy już wspólnie czekaliśmy na autobus. Nie żebym ogólnie miała coś przeciwko dzieciom interesującym się moimi dziećmi, ale nie w wypadku, gdy to zainteresowanie polega na podbieganiu do wózka, zaglądaniu pod spód, obwąchiwaniu torby itp. W autobusie (szczęśliwie niezidentyfikowany wujek ze swoim papierosem tylko odprowadził rodzinkę na przystanek, a gdy nadjechał autobus pożegnał się i odszedł w swoją stronę) zrobiło mi się jednak bardzo przykro, ze względu na tych lekko dzikich chłopców, bo bardzo nie lubię, gdy dzieci o coś pytają, a rodzice to ignorują. Owszem, sama mam czasem kompletnie dość odpowiadania na miliony pytań, zwłaszcza, że bywają one naprawdę dziwaczne, ale jednak dzieci wychowują się znacznie lepiej, gdy się z nimi rozmawia. Mama nie zechciała powiedzieć synkowi, czy ten autobus na pewno jedzie tam, gdzie powinien. Szkoda, bo to akurat nie było bardzo trudne pytanie.

Wstępnie przytłoczona tymi przeciwnościami losu byłam już psychicznie rozmiękczona i niegotowa na odpieranie kolejnych ataków. Na przykład dzieci wyjących „mamo, Natala mnie kopnęła!” oraz „mamo, Natala ubrudziła mój rysunek!”. Lub też zmywarki, która się zepsuła. Już wczoraj miała trudności z umyciem naczyń, ale myślałam, że to może przez naszą niszczycielską Córkę, która powciskała jej różne przyciski naraz, zanim zdążyłam ją unieszkodliwić. Ale dziś miała te same problemy. A kiedy już umyła z sukcesem partię zapodanych jej naczyń i otworzyłam ją, żeby te naczynia wyjąć zidentyfikowałam bardziej złożony i przytłaczający problem, a mianowicie wodę zalegającą na dnie, co jest najczęściej zwiastunem zatkanego filtra. Ja tymczasem byłam właśnie w trakcie robienia obiadu i nie miałam czasu ratować zmywarki. Obiad był kolejnym, potężnym złem, gdyż najpierw nie wychodził (jajka sadzone, które usiłowałam zrobić pierwszy raz w życiu), a później mnie zaatakował. Na niewychodzenie na szczęście przyszedł już Mąż, który w przeciwieństwie do mnie jest wychowany z jajkami i umie je obsługiwać. Nie wyszło więc tylko jedno, a pozostałe przejął już Mąż. Ale atak odbył się już w asyście Męża. Zaatakował mnie pryskający olej i jest to moje najpoważniejsze doznane dotychczas oparzenie, które, choć nierozległe, jest jednak odczuwalne do tej pory. Kumulacja zła postępowała, bo czas był już najwyższy, bym się zbierała do lekarza, tymczasem w trakcie przygotowań do wyjścia przypomniałam sobie, że nie poprosiłam Męża o odebranie wyników badań i ich nie mam, a w związku z tym wizyta u lekarza staje się mocno bezcelowa. Byłabym ją pewnie nawet odwołała, bo po co wydawać tyle kasy jak się nawet nie ma aktualnych wyników, ale pilnie potrzebowałam recepty. Więc musiałam jechać i wydać tyle kasy.

Do wielkości zła dołożył się również Mąż, który najpierw uraczył mnie komplementem „ładnie wyglądasz”, aby za chwilę zapytać zupełnie nietaktownie „dlaczego zakładasz kolczyki do lekarza?”. Jest to wieki nietakt, ponieważ kilka dni temu wyrzucał mi, że się niedbale ubieram, a w każdym razie, mniej elegancko niż dawniej. A teraz nie rozumie mojej potrzeby wyglądania jak człowiek, a nie zombi, w jednej z niewielu sytuacji, kiedy mogę (muszę, ale w moim przypadku to zakrawa na rozrywkę) wyjść gdzieś bez dzieci, czyli bez konieczności ubierania się wygodnie, z zagwarantowaną możliwością biegania, schylania się i kucania, a nawet klękania na chodniku czy trawie. Następnie zaś dodał, że mogłabym zrobić „ciemniejszy makijaż”, co jest kolejnym nietaktem, ponieważ nie mogłabym. Nie mogę albowiem pociągnąć policzków różem, żeby nie być tak blada, bo mój ukochany róż rozwaliła mi ostatnio Córka. Większość cieni do powiek również jest zdewastowana przez Córkę. Mąż co prawda uprzejmie przypomniał mi, że mam kupon do Rossmana, ale zapomniał, że nie mam kiedy go zrealizować. Do mojego ubioru imitującego człowieczeństwo potrzebowałam przyodziać coś chroniącego od wychłodzenia, ale nie mogłam – i tu kolejne zło – bo mój ukochany zielony płaszczyk, który ostatnio został nawet skomplementowany przez kolegę ze wspólnoty, jest niedysponowany po ostatnim spacerku po starówce, na którym to spacerku jedzone były lody (głównie przez dzieci). Jedynym dostępnym ratunkiem była dla mnie kurtka udająca, że jest w stylu militarnym, którą ostatnio wygrzebali z szafy moi rodzice i oddali mi. Kurtka była przeze mnie użytkowana w czasach gimnazjum. I choć jest w stanie bardzo dobrym to nie da się jednak ukryć, że ma koło 12 lat. Pod reprezentacją kurtki niechże zarysuje się ogólny problem, a mianowicie problem mojej przepełnionej szafy. Otóż moja szafa w istocie jest przepełniona, a ja zdecydowanie należę do kobiet w typie permanentnie „nie mam co na siebie włożyć”. Albo raczej „nie mam co na siebie włożyć, bo dwa sweterki, których używam się zabrudziły”. Mam bowiem ogrom ciuchów wylewających się z szafy, przy czym tak naprawdę na co dzień noszę może 10% z nich, bo większość, jako i ta kurtka, ma już tyle lat, że – choć jest w stanie bardzo dobrym, bo ja ciuchów praktycznie nie niszczę i choć z reguły wciąż na mnie pasuje, bo mój rozmiar w większości obszarów zmienił się niewiele – wyszła z mody jakąś dekadę temu. Ale to już i tak nie najistotniejsze, skoro mój poziom zgodności z aktualnymi modami z reguły pozostaje ładnych parę miesięcy za Kasią Tusk i zanim spodobają mi się najmodniejsze w sezonie spodnie to sezon już się skończył. Chyba nie mam wielkiej potrzeby ubierania się zgodnie z gustami szafiarek*, ale z biegiem lat zaczynam dostrzegać potrzebę nieubierania się w ciuchy piętnastolatki, będąc dwudziestoparolatką. Jestem jednak w tej kwestii zbyt nieudolna (mimo to proszę nie zgłaszać mnie do najnowszego programu Goka Wana, bo nie zdzierżę przekonywania mnie przed lustrem, że mój biust jest fajowy i powinnam go pokazać telewidzom, a nie chciałabym robić czegoś bardzo niepostępowego przed kamerami**) i dlatego prawdopodobnie za kolejnych dziesięć lat obudzę się zasypana ciuchami wciąż z gimnazjum (lub też już się nie obudzę).

W każdym razie, wracając do wątku głównego, zamiast zielonego płaszczyka musiałam założyć niby-wojskową kurtkę, byłam niewystarczająco umalowana, jak na standardy mojego Męża (!), a na koniec usłyszałam jeszcze zapytanie, czemu zakładam kolczyki. Które zakładam mniej więcej raz do roku, bo po pierwsze nadal, jako i za młodu, odczuwam dogłębne zażenowanie będąc tak wystrojoną (biżuteria wykraczająca poza łańcuszek z krzyżykiem, obrączkę i pierścionek zaręczynowy jest już w moim mniemaniu „wystrojeniem”), a po drugie w genach po mamusi odziedziczyłam niemożność noszenia kolczyków. I jest to powód do wielkiego focha. Gdyż mój Mąż ostatnio powiedział mi, że się ubieram jak pensjonarka (co jest moim określeniem!). A teraz ma pretensje, że mam kolczyki! Chamstwo w państwie. I w małym stopniu mojego focha łagodzi to, że dostałam dziś podwójne kwiaty, gałązkę kasztanowca i gałązkę bzu (zapewne obie kradzione).

W drodze do lekarza cierpiałam nadal, gdyż po oparzeniu piekła mnie ręka, tramwaje jeździły niekorzystnie, a ja od dłuższego już czasu jestem pozbawiona mojej ukochanej rozrywki relaksacyjnej, czyli możliwości słuchania muzyki podczas samotnych spacerków, gdyż moja empeczujka, przeżywszy jakieś osiem lat, padła. Oczywiście, nie oszukujmy się, nie padła sama, ale mocno wspomożona przez naszą niszczycielską Córkę. Należy jej – empeczujce – oddać honor, bo po obrażeniach zadanych przez tego małego dewastatora, przezipiała jeszcze ładnych parę miesięcy, sklejona li i jedynie taśmą malarską, którą trzeba było i tak odklejać przy każdej wymianie baterii. Niniejszym przepadły dziesiątki utworów spiratowanych dla mnie jeszcze w czasach licealnych i wczesnostudyjnych przez Olka i Karola. A choćbym kiedykolwiek dorobiła się nowej empeczujki, to i tak już nigdy nie odzyskam tych spiratowanych utworów, gdyż Mąż stanowczo nigdy mi niczego nie spiratuje. A ja sama jak nie umiałam, tak nie umiem (zapewne umiałabym, ale nie będę nawet próbować).

Aby zrehabilitować mojego Męża pragnę nadmienić, że oprócz ukradzenia dla mnie kwiatów, uratował także obiad, którego dzieci i tak nie zjadły, bo wcześniej nażarły się Nutelli po kryjomu, w czasie, gdy matka usiłowała odpocząć (oczywiście dzieci uniemożliwiły matce odpoczynek, ale jednocześnie matka była tak padnięta, że nie oprzytomniała wystarczająco, aby zapobiec wyżeraniu Nutelli), uratował zmywarkę i mam nadzieję, że w najbliższym czasie nie okaże się, że unicestwił ją na amen przy okazji, zajął się dziećmi w czasie, gdy byłam u lekarza, a na poprawę nastroju pozwolił mi zamówić żarcie z głodnych, choć ja mam wyrzuty sumienia z powodu tego burżujstwa, ale on twierdzi, że mam nie mieć. Nie jestem przesadnie pocieszona, ale trochę tak. Zwłaszcza, że wczoraj kupił też serial na dvd, żebyśmy mieli coś miłego do robienia wieczorami, bo już nam się skończyła nasza ulubiona edycja Masterchefa na TLC. Ale mój dobry humor ma trudności z odrodzeniem się, gdyż zauważyłam właśnie plamkę z czekolady (pewnie dzieci jadły coś czekoladowego na podwieczorek) na moim świeżutkim sweterku (jednym z dwóch… no, trzech), który był – czysty i odprasowany – w użyciu przez około pięć godzin. A to oznacza, że pięć godzin noszenia i czeka mnie kolejne pranie (ręczne…). Zło.

*szafiarka – wedle całej mojej wiedzy powinna być kobietą zajmującą się produkcją lub naprawą i konserwacją szaf, tymczasem jest inaczej, o czym mój mózg przekonuje się z dużym oporem;

** na przykład tłumaczyć Gokowi Wanowi jaki jest mój stosunek do porozumiewania się ze swoimi piersiami pod kierunkiem osoby o odmiennych preferencjach seksualnych;

*** edit: Mąż mi właśnie uświadomił, że depresja pomieszała mi zmysły i że w sobotę wcale nie kończy wcześniej, tylko o 21 i wraca w nocy, a w niedzielę kończy owszem wcześniej, ale po zajęciach biegnie jeszcze na Mszę i w ten sposób do domu wraca też w nocy.