[shallow]

Od paru dni siedzę z nosem w zeszytach. A w sumie najpierw w zeszytach, a od wczoraj w komputerze. Coś mnie bowiem naszło na czytanie pamiętników. Naszło mnie tak skutecznie, że najpierw przebrnęłam byłam przez pierwszy czarny zeszyt, taki z czasów od ostatniej klasy gimnazjum, przez cały pierwszy rok liceum, aż do pamiętnych wakacji po tejże pierwszej klasie i mego ach jakże pamiętnego pierwszego pocałunku (dla mnie pamiętnego ofkors, nie żeby był aż tak publiczny, żeby go inni mieli pamiętać). Później to już nie mogłam się zatrzymać i w kilku podejściach przeczytałam też i drugi czarny zeszyt, który sięga aż do prawie samej matury, i jednocześnie jest ostatnim mym papierowym pamiętnikiem, bo później przerzuciłam się już w całości na bloga. No to jak już to już, bloga też przeczytałam. Przynajmniej początki. I przeczytawszy te początki, doszłam do zaskakującego wniosku, że od czasu, kiedy nie piszę, pół życia mi uciekło. Nie wiem, co moje dzieci numer dwa i trzy mówiły śmiesznego, gdy były małe, i gdzie bywaliśmy na rodzinnych wycieczkach. Bosz. To takie smutne, że ludzka pamięć jest tak ulotna (jak ulotka, no co ja zrobię, że mi się to zawsze kojarzy).

Nie wiem, czy to w ogóle jest wiarygodne, ale chyba naprawdę z tego wszystkiego wrócę do pisania bloga. Przynajmniej na użytek własny i mojego męża, bo on zawsze był za tym, żebym pisała i bardzo był nierad, kiedy przestałam.

Jakie to dziwne jest. Ostatnio, kiedy pisałam, to jest ponad cztery lata temu, o mój Boże, jak ten czas leci, Piotrek był czteromiesięcznym smarkaczem, Natka miała niecałe trzy lata, a Gap jeszcze chodził do straszaków w przedszkolu. Teraz Gap jest w czwartej klasie, Natka w pierwszej i kilka dni temu stuknęło jej siedem lat, Piotr jest w przedszkolu, co prawda nie w starszakach jeszcze, tylko w średniakach, to jest w Muminkach, a do tego mamy jeszcze czwarte dziecko. Matko kochana, jesteśmy teraz taką pełnowymiarową patologią, że nie wiem, czy to jeszcze jest dozwolone, żebym ujawniała się z takimi rzeczami w internetach, bo ani chybi ktoś nas zaraz zakabluje do opieki społecznej. Zresztą mam przykre poczucie, że w tych czasach blogi typu czysto pamiętnikarskiego nie są już dobrze odbierane, bo o dzieciach i rodzinowaniu można pisać chyba tylko z perspektywy profesjonalnej w formie bloga parentingowego. Co mi się, mimo jakichś tam nawet podejść, nigdy nie udało. Ale mój mąż twierdzi, że powinnam pisać, bo jak pisałam, to byłam weselsza. Może to jest i racja. A może to tylko mój mąż widzi we mnie wredną jędzę, wiecznie narzekającą na życie, i wydaje mu się, że kiedyś byłam milsza, słodsza i bardziej uśmiechnięta. Nie. To tylko dziesięć lat małżeństwa. A Ty, Mężu, wyzbyłeś się już totalnie swej maślaności. Nawet Olka CeHa ostatnio stwierdziła, że teraz to ona już Cię nie nazywa Maślanym. Bo Ci nie pasuje. Wyrosłeś. I jest to zaiste prawda. Ja natomiast zawsze byłam pesymistką, tylko kiedyś miałam mniej sprzątania (tak, to ma związek).

Z perspektywy mych trzydziestu jeden i pół lat stwierdzam również, że po pierwsze to naprawdę nie mam pojęcia, jak to się stało, że nie popełniłam jednak samobójstwa, mając lat osiemnaście. I to jest akurat całkiem bez jaj. Po drugie że właściwie spełniłam zadziwiająco dużo moich marzeń z młodości, chociaż nawet zdążyłam o nich zapomnieć. Na przykład dnia 24 października 2005 roku zapisałam sobie w mym pamiętniku, że mam w planach być mężatką za pięć lat, a może nawet w ciąży. Oraz tydzień później, że postanowiłam młodo wyjść za mąż, tak w wieku 22-23 lat i w sumie mogłabym zaraz potem mieć pierwsze dziecko. Jak każda poważnie planująca swe życie nastolatka, miałam już wybrane imiona dla dzieci: oczywiście, co wiadomo, córka miała być Natalia, syn natomiast Mateusz i ewentualnie drugi – Adaś. I teraz tak, biorąc poprawkę na to, że na ów czas planowałam to małżeństwo z kimś innym, a mojego męża nie znałam jeszcze przez dobry rok, to jestem znacznie skuteczniejsza w dążeniu do moich celów życiowych, niż mi się to zawsze wydawało, i powinnam jednak zostać kołczem, bo ja się autokołczingowałam jeszcze zanim to się stało modne, czyli jestem totalnie hipsterem kołczingu, bardziej niż, kurcze, Mateusz Grzesiak. Gdyż mój plan pięcioletni zrealizowałam z nawiązką i za mąż wyszłam już w wieku lat dwudziestu jeden (co mi się obecnie wydaje kompletną niedorzecznością, bo kto normalny wychodzi za mąż dwa lata po maturze?!), a w międzyczasie zdążyłam jeszcze wymienić kandydata na męża. I w istocie zaraz potem miałam ja ci pierwsze dziecko. Jeno te imiona mi się średnio sprawdziły, oprócz oczywiście Natalki, która być musiała, bo by się zmarnowała moja zupa lodowa z dzieciństwa. Ale to wszystko przez moich teściów, którzy się jakoś tak prorocko wstrzelili w moje plany rozwoju osobistego, i dwadzieścia lat wcześniej nazwali swych synów Mateusz i Adaś. A ja syna po ojcu nazywać nie będę, no więc było przepadło. Adaś ewentualnie może być, ale to dopiero jak byśmy mieli czwartego syna. z tym, że na czwartego syna to wypada kolej mojego męża na wybór imienia, więc może ewentualnie piątego. Ale zaiste nie wiem, czy bycie aż tak bardzo wielodzietną leży w moim zasięgu, zarówno fizycznie, jak i psychicznie.

O matko. No dobra. Tego to chyba nikt by się nie spodziewał, ale rację ma mąż, że jest coś miłego w tym archiwizowaniu naszego życia. Ostrzegam, że zapewne mój zapał dziennikarski skończy się po tej notce. Już czuję czające się za moimi plecami i dyszące mi w kark poczucie, że to czytają ludzie, którzy jeszcze nie daj Bóg mogą coś o mnie pomyśleć. O mujeju. Ale to niech już leci, przynajmniej jako wyraz triumfu z faktu, że udało mi się odgadnąć, jakie miałam hasło na panel wordpressowy.